Orędzie marszałka Senatu prof. Grodzkiego przejdzie do historii

Całość orędzia marszałka Senatu prof. Tomasza Grodzkiego.

– Senat będzie wykonywał przypisane sobie obowiązki w taki sposób, aby przekonać Państwa, że jest możliwe uprawianie politycznego sporu w sposób przyzwoity, normalny, bez wzajemnej niechęci czy nienawiści, mając za cel tylko i wyłącznie służbę narodowi. Będziemy przyjmować ustawy sejmowe i jeśli uznamy je za dobre, to uchwalimy. Jeśli będą wymagały poprawek, to poprawimy i odeślemy do Sejmu. Będę także oczekiwał od Senatu tworzenia własnych ustaw, które po uchwaleniu zgodnie z dobrymi praktykami legislacyjnymi będziemy przesyłać do Sejmu jako inicjatywy senackie. Jeśli ktoś by się obawiał, że Senat będzie narzędziem do blokowania Sejmu, jest w całkowitym błędzie – stwierdził marszałek Senatu Tomasz Grodzki w orędziu wygłoszonym na antenie TVP. Poniżej pełny tekst wystąpienia.

*****

Wierzę, że stojąc w służbie prawdy, wyborcy powinni mieć pełne prawo do wiedzy na temat pracy najważniejszych instytucji naszego kraju, dlatego jest mi miło poinformować Państwa, że Senat RP X kadencji wybrał swoje władze i przystąpił do pracy. W tej kadencji naród w swej zbiorowej mądrości zdecydował, że w Sejmie przewagę będzie miał obóz rządzący, a w Senacie opozycja, czy raczej demokratycznie wybrana większość, złożona z pań i panów senatorów Koalicji Obywatelskiej, PSL, lewicy i senatorów niezależnych. Przywraca to w pewnym stopniu równowagę w zmaganiach politycznych, ale jednocześnie nakłada ogromną odpowiedzialność za słowa, czyny i decyzje na obie strony. Nie wolno nam zmarnować tego mandatu otrzymanego od milionów wyborców.

W Sejmie, ale także w Senacie, reprezentującym majestat Rzeczpospolitej i potęgę naszego narodu, widać wyraźnie, że siłą naszego społeczeństwa jest różnorodność, za którą idzie kreatywność i energia Polek i Polaków, których nigdy nie da się stłumić próbami wtłoczenia nas wszystkich w ramy jednej, sztywnej, czasem dziwacznej ideologii. Przekonali się o tym komuniści i przekonają wszyscy, którzy podejmują takie próby, skazane na niepowodzenie w krótszym lub dłuższym czasie.

Jedynym sposobem na harmonijny rozwój Polski jest przyjęcie założenia, że wszyscy Polacy są równi, niezależnie od ich charakteru, przekonań czy rasy. Wszyscy mają równe prawa, ale i obowiązki wobec Ojczyzny. Nikomu nie wolno dzielić ludzi na lepszych czy gorszych, gdyż przeczy to szacunkowi dla przyrodzonej godności człowieka. Tylko wtedy, gdy spowodujemy, że wszyscy będziemy czuli się w naszym pięknym kraju szczęśliwi i spokojni o swój los, będziemy mogli uwolnić ogromną energię, która drzemie w naszym narodzie i która może przekształcić się w niezwykłe osiągnięcia i dokonania. Tylko wtedy będziemy mogli zapewnić naszym dzieciom, wnukom, i nam samym bezpieczeństwo i dobrobyt.

W naszej odysei przez życie w poszukiwaniu szczęścia i spełnienia marzeń jednym idzie łatwiej, innym trudniej, niektórych ta wędrówka wyrzuca na margines a jeszcze inni muszą dźwigać czasami bardzo ciężki krzyż. I tu zaczyna się rola pokornej i służebnej, roztropnej pracy polityków. Tym z Państwa, których rozpiera siła i energia, trzeba stworzyć warunki do realizacji śmiałych projektów i wykorzystania ich kreatywności dla dobra wspólnoty. Tych, których życie doświadczyło bardziej od innych, należy wspomóc i sprawić, aby znowu uwierzyli, że marzenia mogą się spełniać. Chorym należy stworzyć sprawną i dostępną ochronę zdrowia, ubogim ochronę przed niedostatkiem, dzieciom dobrą edukację a obdarzonym zdolnościami artystycznymi możliwość tworzenia i ukazania światu ich niezwykłych dzieł. Przykłady można mnożyć, ale podaję je po to, aby pokazać, jak pojmuję tworzenie dobrego prawa, które uczyni życie Polek i Polaków łatwiejszym i prostszym. Dobre prawo ma czynić nasze życie łatwiejszym i lepszym – to jest główne zadanie dla tych, którzy to prawo tworzą.

Senat jest do tego szczególnie predysponowany zgodnie z maksymą, że jest tym ciałem konstytucyjnym, które inne władze do szlachetnych uczynków pobudza, od niecnych odwodzi a emocje studzi. Zapewniam Państwa, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby korzystając z ogromnego potencjału pań i panów senatorów, wybranych przez dziesiątki i setki tysięcy wyborców, uczynić z Senatu miejsce, które będzie kuźnią najlepszego prawa, w którym będą królowały szacunek, przyzwoitość, praworządność, honor, prawda i normalna praca merytoryczna, zaś nie będą miały wstępu obłuda, cynizm, oszustwo, kłamstwo, naginanie Konstytucji czy regulaminu Senatu.

Senat będzie wykonywał przypisane sobie obowiązki w taki sposób, aby przekonać Państwa, że jest możliwe uprawianie politycznego sporu w sposób przyzwoity, normalny, bez wzajemnej niechęci czy nienawiści, mając za cel tylko i wyłącznie służbę narodowi. Będziemy przyjmować ustawy sejmowe i jeśli uznamy je za dobre, to uchwalimy. Jeśli będą wymagały poprawek, to poprawimy i odeślemy do Sejmu. Będę także oczekiwał od Senatu tworzenia własnych ustaw, które po uchwaleniu zgodnie z dobrymi praktykami legislacyjnymi będziemy przesyłać do Sejmu jako inicjatywy senackie. Jeśli ktoś by się obawiał, że Senat będzie narzędziem do blokowania Sejmu, jest w całkowitym błędzie.

Pochodzę ze Szczecina, miasta nigdy nie zdobytego, które najdłużej w swojej historii było stolicą potężnego księstwa pomorskiego, zaś po wojnie zostało zasiedlone przez odważnych, kreatywnych ludzi ze wszystkich stron Polski. Ci ludzie, zachowując szacunek dla swoich tradycji i obyczajów, stworzyli unikalną mieszankę, nauczyli się wzajemnej tolerancji, szacunku i wspólnego pielęgnowania ducha wolności, który unosi się nad tym miastem w sposób niezwykły, zapewniając Szczecinowi znaczące miejsce w historii walk o wolną, demokratyczną Polskę. Jestem lekarzem, który na swojej drodze spotykał zarówno chorych, których piękno umysłu czy ciała onieśmielały, jak i takich, których los zepchnął w otchłań beznadziei i upadku. Przysięga Hipokratesa i generalnie zasady etyki lekarskiej zobowiązują nas do leczenia wszystkich wg najlepszej wiedzy niezależnie od ich wyglądu, rasy, koloru skóry, poglądów czy rodzaju choroby. Dobrze jest te zasady podchodzenia z szacunkiem do wszystkich razem i każdego z osobna przenieść na normalne życie, w tym na politykę.

Senat RP z oczywistych względów nie zajmuje się leczeniem w rozumieniu medycznym, ale stanowiąc dobre, mądre prawo, tworzone z myślą o uczynieniu losu milionów Polek i Polaków lepszym czy znośniejszym, może istotnie przyczynić się do uzdrowienia Polski, dotkniętej wieloma problemami, z których najgorszy chyba polega na zatruciu naszych wzajemnych relacji wirusem wzajemnej niechęci i głębokich podziałów między rodakami, które wydają się nie do zniwelowania. Ale pragnę zapewnić, że każda choroba, nawet najcięższa, zwłaszcza jeśli jest mądrze leczona, kiedyś się kończy, czasami szybciej niż ktokolwiek by przypuszczał, czego Państwu i sobie życzę, gdyż przyszłość nie potrzebuje strachu, tylko wymaga natchnienia, wizji i wiary w potęgę naszego wspaniałego narodu.

Schetyna o prawyborach prezydenckich: Jest kilku chętnych samorządowców, prezydentów. Kidawa-Błońska faworytem

– Na pewno jest kilku chętnych samorządowców, prezydentów. Zobaczymy. 19 [listopada upływa termin]. Nie wiem, dlatego że sprawa jest otwarta i proszę też mnie dobrze zrozumieć. Informacja, którą otrzymaliśmy, o której się mówi, że marszałek Kidawa-Błońska chce kandydować, to nie ośmiela innych kandydatów, bo wiadomo, że jej popularność pokazuje jej pozycję, tzn. że jest faworytem tych prawyborów i to nie nastawia innych optymistycznie, ale jestem przekonany, że będą inni dobrzy kandydaci – stwierdził Grzegorz Schetyna w rozmowie z Dorotą Gawryluk w programie „Wydarzenia i opinie” Polsat News.

– Na pewno jest [Małgorzata Kidawa-Błońska] faworytem i w prawyborach i jest bardzo dobrym kandydatem. Natomiast nie mogę dyskwalifikować innych, którzy zgłoszą się do wtorku, bo uważam, że jest kilka osób, które może aspirować i ma ogromne szanse w tym wyborczym wyścigu – mówił dalej przewodniczący PO.

Kidawa-Błońska o orędziu Grodzkiego: Pokazuje, że Senat może być innym miejscem, że inaczej może być tam uprawiania polityka

To orędzie [marszałka Tomasza Grodzkiego] pokazuje, że Senat może być innym miejscem, że inaczej może być tam uprawiania polityka. Nawet język tego orędzia jest inny. Odnosi się do wartości, do tego, co jest dla nas najważniejsze” – mówiła w rozmowie z Moniką Olejnik w „Kropce nad i” w TVN24 wicemarszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska z Koalicji Obywatelskiej.

Kidawa-Błońska pytana o Sikorskiego: Jesteśmy kompletnie inni, mamy inne temperamenty

Jesteśmy [z Radosławem Sikorskim] kompletnie inni. Mamy inne temperamenty. Ci, którzy mnie znają, czasami mówią, że jestem osobą spokojną, łagodną, ale ci, którzy też znają mnie dobrze, wiedzą doskonale, że jeżeli postanowię coś przeprowadzić, jestem skuteczna w tym, co robię. Dbam, żeby nie przekraczać granicy, nie obrażać ludzi, nie zrażać ich, ale przeprowadzać to, na co się zdecydowałam” – mówiła w rozmowie z Moniką Olejnik Małgorzata Kidawa-Błońska.

Kidawa-Błońska o zmianach w funduszu wsparcia: Zabierze się niepełnosprawnym, mówiąc że da się to emerytom. Znowu dzieli się społeczeństwo

To jest wielki skandal. W kampanii wyborczej obiecywano bardzo wiele – trzynastą, czternastą emeryturę. Po protestach rodzin osób niepełnosprawnych stworzono fundusz, który miał im pomagać. Obiecano bardzo dużo, stworzono budżet, w którym tych zapisów nie ma, i okazuje się, że tych pieniędzy nie ma. Zabierze się niepełnosprawnym, mówiąc że da się to emerytom. Znowu dzieli się społeczeństwo” – mówiła Małgorzata Kidawa-Błońska.

Jeszcze jeden pedofil w sukience

O pedofilskich skłonnościach ks. Mariusza W. poinformowała Szkoła Podstawowa nr 5 w Nowym Targu, gdzie uczył on religii. Sprawa została ujawniona podczas zajęć wychowawczych – nauczycielka poruszyła z dziećmi temat molestowania seksualnego. Kilka uczennic przyznało, że takich zachowań dopuścił się ich katecheta.

Szkolni pedagodzy zawiadomili o tym prokuraturę. Ksiądz Mariusz W., początkowo, zaprzeczał oskarżeniom i twierdził, że jest niewinny. Uznawał się nawet za „duszpasterza dzieci”.

Duchowny – jak poinformowała „Gazeta Krakowska” – zmienił zdanie w zeszłym tygodniu i przyznał się do zarzucanych mu czynów. „Przyznaję się, zrobiłem to” – oznajmił. Deklaracja nie kończy sprawy. Proces dalej trwa, a wyrok jeszcze nie zapadł.

Sprawa jest o tyle bulwersująca, że po nagłośnieniu sytuacji ksiądz został przeniesiony do innej parafii. W Nowym Targu zorganizowano pożegnalną mszę, a część wiernych deklarowało swoje poparcie dla zboczeńca w sutannie, który „umiał zjednywać do siebie ludzi przez swoją otwartość”.

Ofiary zboczeńca miały od 9 do 12 lat. Do molestowania doszło podczas szkolnych wycieczek w góry i na basen.

PE „potępia niedawne wydarzenia w Polsce, które miały na celu dezinformację, stygmatyzację i zakazanie edukacji seksualnej”. Chodzi o projekt „Stop Pedofilii”, którym zajmie się nowy Sejm: za szerzenie wiedzy o seksie poniżej 18 r.ż. nawet do 3 lat więzienia. Europosłowie apelują, by polski parlament odrzucił projekt i zapewnił młodzieży rzetelną edukację

Projekt rezolucji potępiającej projekt „Stop Pedofilii” złożyli 6 listopada 2019 eurodeputowani z czterech największych ugrupowań Parlamentu Europejskiego:

  • Europejskiej Partii Ludowej (w której zasiadają PO i PSL);
  • Socjalistów i Demokratów (której członkami są politycy SLD i Wiosny oraz Sylwia Spurek);
  • Liberalnej frakcji „Odnowić Europę”;
  • Zielonych;
  • Zjednoczonej Lewicy Europejskiej.

W głosowaniu podczas sesji plenarnej 14 listopada 2019 projekt przyjęto znakomitą większością głosów: 471 do 128, wstrzymało się 57. Przepadły wszystkie 23 poprawki zgłaszane m.in. przez polityków PiS zrzeszonych we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR).

O wyniku głosowania poinformowała na Twitterze lewicowa europosłanka Sylwia Spurek.

Wynik był trudny do przełknięcia dla polityków PiS. Swoje oburzenie wyraziła była rzeczniczka partii, dziś eurodeputowana PiS Beata Mazurek.

Rzeczywiście nie ma mowy o przypadku. Bo groźny projekt, którym zajmie się już nowy Sejm, jest pełen prawnych nieścisłości i może pozbawić polską młodzież dostępu do edukacji. Ta stanowi jedno z praw podstawowych UE. Nic dziwnego, że sprawą zainteresował się więc Parlament Europejski.

Co przyjął PE?

W przyjętej w czwartek rezolucji Parlament Europejski przypomina, że:

„Zdrowie seksualne ma podstawowe znaczenie dla ogólnego zdrowia i dobrostanu jednostek, par i rodzin, dodatkowo przyczyniając się do społecznego i gospodarczego rozwoju społeczności i państw, a dostęp do zdrowia, w tym zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego, jest prawem człowieka”.

PE wyraża też zaniepokojenie „niezwykle niejasnymi, szerokimi i nieproporcjonalnymi przepisami projektu ustawy, które de facto zmierzają do penalizacji upowszechniania edukacji seksualnej wśród nieletnich i których zakres potencjalnie grozi wszystkim osobom – a w szczególności edukatorom seksualnym, w tym nauczycielom, pracownikom służby zdrowia, pisarzom, wydawcom, organizacjom społeczeństwa obywatelskiego, dziennikarzom, rodzicom i opiekunom prawnym – karą pozbawienia wolności do trzech lat za nauczanie o ludzkiej seksualności, zdrowiu i stosunkach intymnych”.

Eurodeputowani zachęcają wszystkie państwa członkowskie do wprowadzenia w szkołach kompleksowej, dostosowanej do wieku edukacji seksualnej i edukacji o relacjach międzyludzkich.

Przypominają też, że edukacja seksualna jest niezbędną częścią programu nauczania w szkołach w celu spełnienia standardów WHO dla Europy. O standardach tych pisaliśmy wielokrotnie w OKO.press.

PE podkreślił, że brak edukacji seksualnej zagraża bezpieczeństwu młodzieży, która jest bardziej narażona na wykorzystywanie seksualne i cyberprzemoc. Zwrócił uwagę na fakt, że zasadniczą rolą zajęć tego typu powinno być przekazywanie uczniom wiedzy na temat równości płci.

W końcu potępił

„niedawne wydarzenia w Polsce, które miały na celu dezinformację, stygmatyzację i zakazanie edukacji seksualnej, a w szczególności surową, niewłaściwą i błędną treść uzasadnienia przewidzianego w projekcie ustawy”.

Eurodeputowani apelują do polskiego parlamentu, by

„wstrzymał się od przyjęcia proponowanego projektu ustawy oraz zapewnił młodzieży dostęp do kompleksowej edukacji seksualnej” oraz „udzielił wsparcia osobom zapewniającym taką edukację i informacje w sposób rzeczowy i obiektywny”.

PE wezwał też Radę UE do zajęcia się tą kwestią podczas planowanych wysłuchań Polski w ramach procedury z art. 7 Traktatu o UE. Bo edukacja jest samodzielnym prawem podstawowym oraz warunkiem wstępnym korzystania z innych podstawowych praw i wolności zagwarantowanych w art. 2 TUE, Konstytucji RP i Karcie Praw Podstawowych.

Więzienie za edukację

O obywatelskim projekcie zatytułowanym przewrotnie „Stop Pedofilii” pisaliśmy w OKO.press już na początku października, gdy okazało się, że trafi on na ostatnie obrady starego Sejmu. Ostrzegaliśmy, że pod pozorem walki z „demoralizacją i seksualizacją dzieci”, autorzy chcą zakazać przekazywania uczniom podstawowej wiedzy o seksualności człowieka.

Kara więzienia do lat 3 miałaby grozić edukatorom seksualnym, ale też nauczycielom, lekarzom, wydawcom czy dziennikarzom. Wszystkim, którzy dopuszczają się „propagowania zachowań seksualnych wśród małoletnich”. Małoletnich, czyli takich, którzy nie ukończyli 18 lat.

W uzasadnieniu autorzy projektu mówią wprost o tym, jaki przyświeca im cel. „Odpowiedzialne za »edukację« seksualną środowiska wchodzą do kolejnych placówek oświatowych w Polsce, rozbudzając dzieci seksualnie oraz promując wśród uczniów homoseksualizm, masturbację i inne czynności seksualne” – ostrzegają.

Jak pisała w OKO.press Dominika Sitnicka uzasadnienie szkodliwości edukacji seksualnej to zbiór anegdot, niepopartych badaniami opinii i kuriozalnych sformułowań. Jako przykłady podejrzanych treści autorzy projektu wprost wymieniają m.in. zajęcia dotyczące antykoncepcji, profilaktyki ciąż wśród nieletnich i chorób przenoszonych drogą płciową (np. HIV i AIDS) oraz dojrzewania i dorastania.

PiS: wspaniały pomysł

Choć absurdalny i niebezpieczny, projekt spotkał się z przychylnością polityków prawicy. Jako pierwsi poinformowaliśmy, że podczas pierwszego czytania w Sejmie 15 października 2019, posłowie PiS i Konfederacji mówili o nim w samych superlatywach.

Politycy PiS stwierdzili wręcz, że projekt powinien mocniej penalizować, bo przestępstwo zagrożone karą do trzech lat więzienia może zostać warunkowo umorzone. Dlatego ich propozycją była kara pięcioletniego więzienia. Projekt pomyślnie przeszedł głosowanie 16 października i został skierowany do prac komisji. Zajmie się nim już wkrótce nowy Sejm.

Inicjatywa „Stop Pedofilii” wzbudziła ogromne emocje wśród opinii publicznej. Przez całą Polskę przetoczyły się obywatelskie protesty, wady projektu punktowali eksperci. Z najnowszego sondażu OKO.press z października wynika, że aż 65 proc. Polek i Polaków uważa, że w szkole trzeba mówić otwarcie o seksie, antykoncepcji i orientacjach.

Projektu bronili prawicowi politycy, w tym na forum PE europoseł Patryk Jaki. W OKO.press krok po kroku rozbrajaliśmy wszystkie manipulacje i przekłamania, jakich dopuścili się m.in. politycy PiS oraz przedstawiciele władz Kościoła.

W przeciwieństwie do swej partyjnej koleżanki Krynickiej, Marek Suski wykazał się przynajmniej poczuciem humoru… Lotna Brygada Opozycji sfilmowała spotkanie z politykiem na Krakowskim Przedmieściu:

„Panie Suski, pan się nie chowa, jest pan otoczony. Pośle Suski, coś panu wypadło, o tutaj” – zaczepił Marka Suskiego jeden z aktywistów z Lotnej Brygady Opozycji.

Kiedy szef gabinetu politycznego premiera odwrócił się, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście mu coś upadło, wtedy aktywista pospieszył mu z „pomocą”: Pan się nie schyla, to przyzwoitość” – powiedział.

Zgoła inaczej było wcześniej z cieszącą się nie największą sympatią mediów byłą posłanką Prawa i Sprawiedliwości Bernadettą Krynicką.

W podobny sposób zaczepiona niedaleko budynku Sejmu odgryzła się żartownisiowi w dość typowym dla siebie stylu: „zamknij się pan”.

Eliza Michalik pisze o tym, czego możemy oczekiwać po opozycyjnym Senacie.

Opozycja w Senacie musi stanowczo i konsekwentnie wykorzystywać wszystkie – zgodne z prawem – możliwości.

Słuchając triumfalnych wypowiedzi i okrzyków radości po wyborze Tomasza Grodzkiego na marszałka Senatu, można by pomyśleć, że opozycja już wygrała z PiS. Nic podobnego. To nie jest koniec, to nie jest nawet początek końca. Stanowisko trzeciej osoby w państwie w rękach opozycji to zaledwie, jakby to ujął Winston Churchill, koniec początku. Teraz dopiero zacznie się prawdziwa polityka.

Prawdziwa, czyli układanki, łamigłówki, żmudne targi i negocjacje oraz przeciąganie senatorów przez PiS na swoją stronę przy każdej pojedynczej ustawie i głosowaniu. Bo, że PiS nie zrezygnuje z walki o senacką większość, w to chyba nikt nie wątpi. Zresztą, czemu miałoby? Polityka to przecież sztuka wygrywania i skuteczności w realizacji swoich celów.

Pierwsza większa bitwa być może rozegra się o lukę w prawie opisaną przez Romana Giertycha, który uważa, że w Konstytucji jest furtka, umożliwiająca opozycji całkowite zablokowanie niekonstytucyjnych projektów pisowskich ustaw. Zdaniem Giertycha, Konstytucja nakazuje co prawda Sejmowi przekazać ustawę przez siebie uchwaloną do Senatu, nie precyzuje natomiast, w jakim terminie Senat ma ją rozpatrzyć. – „Wystarczy więc, aby większością głosów wprowadzić poprawkę do Regulaminu Senatu, która wprowadziłaby zasadę, że w przypadku zasadniczych wątpliwości co do konstytucyjności ustawy Marszałek Senatu ma obowiązek przed przekazaniem uchwały Senatu z poprawkami lub odrzuceniem ustawy do Marszałka Sejmu upewnić się, że wszystkie organy konstytucyjne uczestniczące w procesie legislacyjnym, czyli Sejm, Prezydent i Trybunał Konstytucyjny zostały obsadzone zgodnie z Konstytucją. W przypadku, gdyby orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego (tak jest obecnie w odniesieniu do trzech sędziów TK) uznano, że [skład] któregoś z tych organów jest nieprawidłowo obsadzony, to Marszałek Senatu miałby obowiązek się powstrzymać z przekazaniem uchwały Senatu do Sejmu RP do czasu prawidłowego obsadzenia tego organu” – pisze były wicepremier. Jeśli luka prawna wskazana przez Giertycha jest prawdziwa, oznacza to, że PiS może znaleźć się w ogromnym politycznym niebezpieczeństwie.

W tym kontekście zwracam uwagę na to, że prawdziwa polityka zaczyna się teraz i radość z wyboru opozycyjnego marszałka Senatu, która niewątpliwie działa na emocje wyborców i parlamentarzystów opozycji, niewiele znaczy w kontekście pragmatycznej politycznej gry. Oczywiście, jak już Państwu pisałam marszałek Senatu może wiele – łącznie z wygłaszaniem do Polaków telewizyjnych orędzi, które będzie musiała emitować TVP Jacka Kurskiego i doprowadzeniem do tego, że do Senatu przeniesie się zlikwidowana przez PiS debata parlamentarna, ale jednak deklarowanym politycznym celem opozycji jest powstrzymanie PiS przed dalszym łamaniem prawa i Konstytucji.

Czy uda się ten cel osiągnąć będzie zależało od najbardziej prozaicznych sprawności polityków opozycji, jak wyszukiwanie takich właśnie furtek w prawie i sprawne posługiwanie się nimi dla własnych celów. Zgodnie z prawem, acz stanowczo i konsekwentnie.

Oto wspomniany tekst Giertycha:

Dlaczego PiS do końca walczył o Senat, aby wreszcie dzisiaj ostatecznie przegrać? Bo w zapisach Konstytucji drzemie opcja atomowa Senatu, która może całkowicie zablokować niekonstytucyjne przepisy ustaw.

W trakcie obowiązywania obecnej Konstytucji nie było przypadku, aby partia rządząca utraciła Senat. Stąd nikt się nie przyglądał zapisom Konstytucji rozważając co może Marszałek Senatu, a czego nie. Tymczasem Konstytucja RP zawiera dosyć enigmatyczny zapis dotyczący uprawnień Senatu. Cytuje w całości art. 121 Konstytucji:

„1. Ustawę uchwaloną przez Sejm Marszałek Sejmu przekazuje Senatowi.

2. Senat w ciągu 30 dni od dnia przekazania ustawy może ją przyjąć bez zmian, uchwalić poprawki albo uchwalić odrzucenie jej w całości. Jeżeli Senat w ciągu 30 dni od dnia przekazania ustawy nie podejmie stosownej uchwały, ustawę uznaje się za uchwaloną w brzmieniu przyjętym przez Sejm.

3. Uchwałę Senatu odrzucającą ustawę albo poprawkę zaproponowaną w uchwale Senatu uważa się za przyjętą, jeżeli Sejm nie odrzuci jej bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.”

Jak łatwo zauważyć Konstytucja narzuca obowiązek przekazania ustawy uchwalonej przez Sejm do Senatu. Obowiązek ten ciąży na Marszałku Sejmu i jak każdy tego typu obowiązek należy go wykonać niezwłocznie.

Konstytucja milczy natomiast w jakim terminie Marszałek Senatu ma przekazać uchwałę Senatu z poprawkami lub odrzuceniem ustawy do Sejmu. Termin 30 dni jest wyznaczony tylko na samo podjęcie uchwały i tylko w razie uchybienia temu terminowi uznaje się ustawę za uchwaloną w wersji sejmowej.

Nie jest jednak nic powiedziane o tym co się dzieje, gdy uchwała Senatu podjęta w czasie tych 30 dni nie zostaje przekazana do Sejmu. Zgodnie z art. 112 i art. 124 Konstytucji to Senat w swym regulaminie przyjmuje organizacje wewnętrzną i porządek prac. Wystarczy więc, aby większością głosów wprowadzić poprawkę do Regulaminu Senatu, która wprowadziłaby zasadę, że w przypadku zasadniczych wątpliwości co do konstytucyjności ustawy Marszałek Senatu ma obowiązek przed przekazaniem uchwały Senatu z poprawkami lub odrzuceniem ustawy do Marszałka Sejmu upewnić się, że wszystkie organy konstytucyjne uczestniczące w procesie legislacyjnym, czyli Sejm, Prezydent i Trybunał Konstytucyjny zostały obsadzone zgodnie z Konstytucją. W przypadku, gdyby orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego (tak jest obecnie w odniesieniu do trzech sędziów TK) uznano, że któregoś z tych organów jest nieprawidłowo obsadzony, to Marszałek Senatu miałby obowiązek się powstrzymać z przekazaniem uchwały Senatu do Sejmu RP do czasu prawidłowego obsadzenia tego organu. Ewentualnie takie uprawnienie można określić w Regulaminie Senatu dla Marszałka Senatu w przypadku ustaw dotyczących sądownictwa w odniesieniu do niekonstytucyjnego obsadzenia KRS.

Czy użycie tej opcji atomowej jest możliwe? Nie łamie ona Konstytucji, ale z pewnością narusza pewien dobry zwyczaj parlamentarny. Zwyczaj jest czymś dobrym, co należy chronić. Jednakże dobre zwyczaje muszą ustępować w sytuacji, gdy mamy zamach na Konstytucję. PiS w poprzedniej kadencji dopuścił się zamachu na Konstytucję. Mamy niekonstytucyjny skład KRS, a przede wszystkim mamy niekonstytucyjny Trybunał Konstytucyjny.

Jak wiemy TK uczestniczy w procesie legislacyjnym, gdyż Prezydent do TK może skierować ustawę przed jej podpisaniem. Stąd uważam że gdyby np. PiS chciał przegłosować odejście wszystkich sędziów sądów powszechnych i możliwość wybierania ich przez rząd, to uznałbym, że mamy oczywiste naruszenie Konstytucji, w której na bok należy odłożyć dobre obyczaje parlamentarne i skorzystać z opcji atomowej Senatu.
PiS doskonale wie, że opozycja może wywołać taki kryzys legislacyjny. Przyjęta bez przesłanej przez Marszałka Senatu uchwały ustawa (nawet gdyby Sejm przegłosował odrzucenie tej nieprzesłanej uchwały) nie stanowiłaby prawa i sądy nie miałyby podstaw do jej stosowania.

Regulamin Senatu stanowi bowiem obowiązujące prawo i sądy muszą stosować je wprost. Zawarta w tym regulaminie kompetencja Marszałka Senatu do faktycznego blokowania niekonstytucyjnych przepisów w przypadku stwierdzenia (co zrobił już w wyroku TK) nieprawidłowego obsadzenia któregoś z konstytucyjnych organów RP, nie mogłaby zostać podważona, gdyż Regulamin Senatu nie podlega pod niczyją ocenę. Czyli prawo uchwalone przez Sejm nie weszłoby w fazę stosowania.

Samo istnienie teoretycznej możliwości tej opcji atomowej powoduje, że PiS może zapomnieć o rewolucyjnych zmianach w sądach. Tym samym 321 głosów oddanych na stora z opozycji, który wygrał najmniejszą różnicą głosów i które przesądziły o wyniku wyborów, zadecydowały o tym, że PiS stracił możliwość złamania sądów. Dzisiejszy wybór Marszałka Senatu z opozycji, to koniec najgorszej części rewolucji PiS. I początek ich końca.

Bizancjum pisowskich ancymonków na razie w Senacie odchodzi do przeszłości

Andrzej Bober o  inauguracyjnym posiedzeniu Sejmu, otwartym przez marszałka seniora Antoniego Macierewicza (PiS).

Macierewicz w Sejmie

Chociaż w poprzedniej kadencji Sejmu przeprowadzono fundamentalne zmiany, odpowiedzialność za ostateczne uporanie się z ciemną spuścizną komunizmu spada na nas. (…) Absolutna większość wyborców wsparła te ugrupowania, które jednoznacznie odwoływały się do wartości narodowych, niepodległościowych, katolickich. (…) Wiemy jaką cenę płacimy za porozumienia Okrągłego Stołu i jak wygląda kolejna faza postmarksistowskiego ataku oraz dokąd prowadzi ideologia gender. (…) Naród, który nie jest w stanie obronić swojej niepodległości i odbudować potencjału demograficznego, musi upaść.

– Ani prezydent, ani Marszałek Senior nie przywitali przedstawicieli sądownictwa, pani Prezes TK, pani Pierwszej Prezes SN, ani Rzecznika Praw Obywatelskich Adama Bodnara. Bardzo wymowne przemilczenie – komentuje poseł Franciszek Sterczewski.

Marcelina Zawisza (posłanka): Macierewicz podczas swojego przemówienia mówił o całkowitym zakazie aborcji. Polska już teraz ma barbarzyńskie prawo. Lewica się nie boi – ani Macierewicza, ani księży, ani PiSu. Posłanki lewicy zgłoszą projekt ustawy wprowadzający europejskie standardy przerywania ciąży”.

Agnieszka Dziemianowicz– Bąk (posłanka): Macierewicz doskonale pokazał, w kim PiS widzi prawdziwą opozycję. Było o zakazie aborcji – to my chcemy go znieść. O zakazie równości małżeńskiej – to my o nią walczymy. To bardzo klarowna deklaracja oglądu sceny politycznej – po jednej stronie PiS, po drugiej Lewica Razem”. 

Komentarz Bobera 

Powiem krótko: nasrał nam Macierewicz na głowy. Nie tym, że śpiewał hymn do mikrofonu, nie dlatego, że zapomniał o byłym prezydencie Kwaśniewskim, ale własnymi fobiami, kłamstwami, Smoleńskiem, agresją. A wszystko to pod skrzydłami PAD, który najpierw go namaścił, a potem wszystkim dziękował i namawiał do przekazywania sobie znaku pokoju (podawanie rąk). Szczyt hipokryzji. Banaś bił brawo. W bufecie podawano parówki i puszki z energetyzującymi napojami. Wstyd, wielki wstyd.

Reakcje internautów:

Sami nic nie umieją, tylko liczą na pomoc Boga tacy oni mądrzy”.

Szambo PiS, hucpa błazenada, banda złoczyńców. Prezydent łgał mówiąc o zgodzie. Kto podzielił rodziny, bliskich, jak nie on i PiS A teraz pasowałoby być następne 5 lat przy korycie, że swą niemową i żyć na koszt ubogich a co!”.

Ten cymbał nawet hymnu nie zna. Zaśpiewał  póki my żyjemy „.

Smutne, że znaczna część Polaków właśnie tak strasznej władzy chce. Macierewicz jako marszałek senior to kpina z wszystkich myślących obywateli. Koszmar stał się naszą codziennością”.

Prezydent Andrzej Duda wygłosił orędzie, jakby chciał zdjąć z Sejmu „klątwę nienawiści”. I tak jak kilka lat temu Ewa Kopacz apelował o podanie sobie rąk. Przekazanie sobie znaku pokoju w polskiej polityce oznacza jednak rozpoznanie wroga i jeszcze więcej wojny. A o to zadbał już marszałek senior Antoni Macierewicz, który wygłosił felieton jak w mediach o. Tadeusza Rydzyka.

Więcej >>>

Antoni Macierewicz jako marszałek senior opisał w Sejmie wizję państwa swoich marzeń. Jego aktem założycielskim jest katastrofa smoleńska, źródłem wartości – ideologia katolicko-narodowa, systemem politycznym – tyrania większości. W tym kraju nie ma miejsca dla tych, którzy wizji Macierewicza nie podzielają. Ich rola jest „nie przeszkadzać”.

„Polacy mają prawo oczekiwać, że ich wola zostanie uszanowana” – mówi marszałek senior Macierewicz i stwierdza, że absolutna większość wyborców poparła „obóz patriotyczny, narodowo-katolicki”, co oznacza, że trzeba taki program wprowadzić w życie. Tymczasem głosów na PiS było o 900 tys. mniej niż na KO, SLD i PSL łącznie. Ci Polacy się nie liczą

Rachunki wyborcze Antoniego Macierewicza są równie precyzyjne, jak jego tezy o katastrofie smoleńskiej.

Więcej >>>

Tolerancyjny, budujący zgodę ponad politycznymi podziałami, rozumiejący ludzi i doceniający pluralizm polityczny – Andrzej Duda na progu kampanii wyborczej ubiera się w szaty arbitra „zgody narodowej”. Przed posądzeniem o przemalowanie się na liberała ma Dudę chronić Jan Paweł II. A także odwołania do chrześcijaństwa i suwerennego narodu

Duda próbował zbudować z obecnymi na sali wspólnotę doświadczeń: też był posłem (2011—2014). Trudno powiedzieć, dlaczego przy tej okazji sporo czasu poświęcił tym, którzy nie dostali się do Sejmu. Nie wymienił ich z nazwiska, ale są wśród nich m.in. Stanisław Piotrowicz, Bernadetta Krynicka i Anna Sobecka.

Za to całemu jego przemówieniu patronowali wymienieni wprost: Jan Paweł II, Tadeusz Mazowiecki i Lech Kaczyński. Papież – uznawany za najbardziej podzielany przez Polki i Polaków autorytet – oraz dwóch polityków z dwóch różnych obozów. Słowa Jana Pawła II i Mazowieckiego były jedynymi cytatami, które padły w sejmowym orędziu prezydenta.

Duda starał się wypaść jak ktoś, kto umie łączyć różne polityczne tradycje i przekroczyć nawet najtrudniejsze podziały.

Pytanie, ile osób uwierzy w tę nagłą przemianę prezydenta, który jeszcze nie tak dawno krytykował Okrągły Stół, a Polskę po 1989 roku nazywał postkomunizmem.

Więcej >>>

Tomasz Grodzki został nowym marszałkiem Senatu. Już na wstępie widać, że ma odmienne podejście do tej funkcji od swojego poprzednika, Stanisława Karczewskiego. W Senacie niemal od razu poajwiły się długo nieobecne flagi UE. Grodzki zapewnia też, że nie zamierza wynajmować rządowej willi.

Nowy marszałek Senatu Tomasz Grodzki był gościem Radia Zet. W czasie wywiadu oznajmił, że w przeciwieństwie do swojego poprzednika z PiS, Stanisława Karczewskiego, nie zamierza wynajmować rządowej willi. Przypomnijmy, były marszałek ciągle zamieszkuje dom przy ulicy Parkowej – jego wynajem kosztuje Kancelarię Senatu ok. 5,6 tys. złotych.

Marszałek Grodzki będzie mieszkać w hotelu poselskim

Tomasz Grodzki powiedział Łukaszowi Konarskiemu:

Willi nie planuję, złożyłem taką deklarację. (…) Jest dość kosztowna i nie wydaje mi się potrzebna.

Póki co marszałek mieszka w hotelu sejmowym, rozważa więc nieco większy metraż na wypadek wizyt rodziny:

Być może zmienię pokój na trochę większy, bo pewnie przybędzie papierów i oczekuję, że rodzina czasem będzie mnie odwiedzać.  Chciałbym więc mieć nieco więcej przestrzeni.

Dodał, że kancelaria Senatu nie będzie w przyszłości opłacać wynajmu rządowej willi. „Marszałek Borusewicz przez kilka kadencji mieszkał cały czas w domu poselskim i korona mu z głowy nie spadła” – skwitował nowy marszałek Senatu. Zapewnił, że senator Karczewski będzie musiał się wyprowadzić z willi przy ulicy Parkowej w Warszawie.

Karczewski żegna się z funkcją marszałka Senatu. „Czuję się osobiście urażony”

Także w Senacie już widać znaczące zmiany. Na korytarzu pojawiły się obok polskich, flagi Unii Europejskiej. Zdjęciem z korytarza podzielił się Sławomir Nitras:

Były marszałek Senatu na antenie RMF FM oznajmił, że ma dwa miesiące na przeprowadzkę i prawdopodobnie wyniesie się ze swojego dotychczasowego domu w przeciągu miesiąca.

Macierewicz, Jędraszewski i wartości chrześcijańskie postawione na głowie

>>>

Posłowie KO zaapelowali do prezydenta, aby ten zmienił swoją decyzję i wyznaczył kogoś innego na stanowisko marszałka seniora niż Antoniego Macierewicza. – Wierzę w to, że prezydent Duda, kierując się zgodą w Sejmie i odpowiedzialnością za polską demokrację, tę decyzję zmieni – tłumaczył wiceprzewodniczący PO Tomasz Siemoniak. Podobne pismo do prezydenta złożyła też Lewica.

Jest czas na zmianę decyzji

Posłowie Koalicji Obywatelskiej wysłali do prezydenta specjalne pismo w sprawie Antoniego Macierewicza, który ma w nowym Sejmie pełnić rolę marszałka seniora.

– Ma pan kolejny raz szansę być prezydentem nie tylko jednej partii, ale wszystkich Polaków. Do tego wymagana jest zmiana tej decyzji. Nie może być tak, że człowiek, który w ostatnich latach szkodzi polskiej racji stanu, jest nominowany na takie stanowisko – mówił Marcin Kerwiński.

Wiele powodów, aby decyzję zmienić

W obszernym, 3-stronicowym piśmie posłowie opozycji argumentują, dlaczego były szef MON nie powinien piastować tej funkcji.

Posłowie przypominają w nim niejasne powiązania Antoniego Macierewicza z obcymi służbami, miliony wydane na komisję smoleńską i budowanie kapitału politycznego na kłamstwie smoleńskim, a także demolowanie polskiej armii.

– Antoni Macierewicz kłamał z mównicy sejmowej o rzekomych “mistralach za dolara”, a teraz kilka metrów dalej ma otwierać uroczyście pierwsze posiedzenie Sejmu jako marszałek senior. To zła decyzja i żadne zasługi Macierewicza, wokół których i tak są kontrowersje, tego nie usprawiedliwią – tłumaczył Tomasz Siemoniak.

Politycy przypomnieli, że jako szef MON chciał zdegradować major zasłużoną na misjach w Afganistanie. Oskarżył kłamliwie o szpiegostwo byłych szefów SKW, a prezydenckiego generała Kraszewskiego wręcz “niszczył”. To m.in. ten konflikt doprowadził to tego, że prezydent wypowiedział się, że Antoni Macierewicz używa “ubeckich metod”.

– Prezydent zaprzecza swojej ocenie i podejmuje fatalną decyzję dla polskiego parlamentaryzmu. Prosimy, apelujemy i wzywamy do zmiany tej decyzji. Jest jeszcze czas, są godne osoby w Sejmie do tego, aby sprawować funkcję marszałka seniora – komentuje Tomasz Siemoniak.

Upokorzenie Sejmu

– To decyzja, która obraża nas wszystkich – komentuje wybór na marszałka seniora Antoniego Macierewicza Joanna Kluzik-Rostkowska. – Ta decyzja to próba upokorzenia Sejmu i posłów i tej znaczącej części opinii publicznej, która ma wyrobione zdanie o Macierewiczu – mówił także Tomasz Siemoniak. – Wierzę w to, że prezydent Duda, kierując się zgodą w Sejmie i odpowiedzialnością za polską demokrację, decyzję zmieni – dodaje.

Podobne pismo do prezydenta złożyła też Lewica.

Macierewicz to hańba – więcej >>>

„237 osób na 100 tys. umarło z powodu raka w 2017 w Polsce. To jeden z najwyższych wskaźników wśród krajów OECD, dla których średnia wyniosła 201 osób” – poinformowała na Twitterze Alicja Defratyka z ciekaweliczby.pl.

A tak do podanych przez Defratykę informacji odniósł się były wiceminister zdrowia w rządzie PiS: – „Szanowna Pani. Na coś ludzie muszą umierać. Jeśli nie umierają na choroby serca to będą umierać na raka. Sukces polskiej kardiologii musi się przełożyć na pogorszenie surowego współczynnika umieralności w onkologii. Potrzeba standaryzowanych współczynników umieralności” – napisał Krzysztof Łanda. W latach 2015-2017 był on podsekretarzem stanu w Ministerstwie Zdrowia.

„Czy mamy się cieszyć, że umieralność na raka wzrosła, bo umieralność na choroby serca spadła? Czy według Pana mamy się cieszyć, że w innych krajach ten wskaźnik spada, a w Polsce rośnie?” – zapytała Łandę Defratyka.

Ale nie tylko ją oburzył wpis byłego wiceministra zdrowia. – „Czy Pan przeczytał to, co napisał? Choć raz?”; – „Wypowiedź w stylu „żywność zdrożała, ale za to lokomotywy staniały”!”; – „To jeżeli pan kiedyś (czego nie życzę), zachoruje na raka, może się pan na łożu śmierci pocieszać, że za to sąsiad z zawałem przeżyje”; – „Szanowny Panie” gdyby ludzie umierali na głupotę to w PiS nie miałby kto rządzić!”; – „Co za chamskie odzywki. Nic dziwnego, że polska służba zdrowia jest najgorsza w UE skoro odpowiedzialni za nią potrafią tylko bezczelnie pyskować”.

Jeden z internautów w odpowiedzi Łandzie napisał o swojej sytuacji rodzinnej: – „Na chemioterapii dziennej Onkologii Szpitala MSWiA w Wa-wie zostało 2 lekarzy! Przerwali chorym chemioterapię. Za 2 tygodnie mają pytać, kiedy będzie wznowiona. Wiem, bo moja mama też czeka. Nowych pacjentów się nie rejestruje. Mogą umierać!”.

Z wielką pompą na Zamku Królewskim w Warszawie wręczane były nagrody prawicowego tygodnika „Do Rzeczy” „Strażnik pamięci 2019”. Podczas uroczystości przyznano także nagrodę specjalną Instytutu Współpracy Polsko-Węgierskiej im. Wacława Felczaka „Strażnik Wartości”. Otrzymał ją arcybiskup Marek Jędraszewski.

Laudację ku czci metropolity krakowskiego wygłosił dyrektor tego Instytutu Maciej Szymanowski. – „Takim kurierem z Krakowa, posłańcem, a zarazem strażnikiem wartości, jest także nasz laureat, którego wygłoszone w rocznicę Powstania Warszawskiego słowa sprzeciwu wobec destrukcyjnych względem człowieka, rodziny i rodziny rodzin – czyli narodu pseudo-prawd, zabłysnęły w tym roku niczym światło latarni morskiej” – powiedział Szymanowski. Chodzi o skandaliczne słowa metropolity krakowskiego: „Abp Jędraszewski znów bulwersuje – mówi o „nowej zarazie”: już nie czerwonej, a tęczowej”.

Na gali na Zamku w pierwszych rzędach zasiedli m.in. Mateusz Morawiecki, Piotr Gliński, Ryszard Terlecki, Zbigniew Ziobro. Uroczystość została objęta patronatem narodowym (!?) przez Andrzeja Dudę.

„W następnym odcinku naszej bajki: pani prof. Krystyna Pawłowicz i pan prof. Piotr Gliński dostają ex aequo nagrodę „Strażnika/strażniczki kultury”; – „Nagroda za tuszowanie skandali. Obrzydliwość”; – „Strażnik Wartości abp Paetza?”; – „Strażnik Szczucia, Obłudy i Nienawiści. Takich w Polsce PiS się nagradza” – komentowali oburzeni internauci.

A nowo mianowany „Strażnik Wartości” w wieczornym wywiadzie dla Telewizji Republika powtórzył swoje słowa o „tęczowej zarazie”. – „Fikcyjna ideologia przeczy wizji urojonego bytu – taki sens mają słowa hierarchy, który znów powtarza nawiązujący do repertuaru nazistów refren o „tęczowej zarazie”. Być może wierzy, że powtórzony tysiąc razy objawi prawdę – w to również wierzyli naziści” – podsumował jeden z internautów.

Coraz głośniej mówi się o narastającym konflikcie między Zbigniewem Ziobro a Mateuszem Morawieckim. Obaj panowie zdecydowanie za sobą nie przepadają i jak informują media, premier stara się za wszelką cenę powstrzymać zapędy Ziobry do kontrolowania jak największej liczby spółek skarbu państwa.

Ostatnio też słyszymy o tym, że Ziobro wynegocjował przejęcie przez Solidarną Polskę dodatkowego ministerstwa. Ma je objąć bliski współpracownik ministra i prokuratora w jednym, 28-letni Michał Woś.

Możliwe, że to właśnie jest powodem, dla którego Zbigniew Ziobro unika posiedzeń rządu. We wrześniu opuścił dwa spotkania, w październiku cztery i na tym ostatnim, 6 listopada, również go nie było. Ministra sprawiedliwości reprezentuje jego wiceminister i uważa on, że to nic dziwnego, bo pan minister – jak twierdzi Sebastian Kaleta – jest na bieżąco „o wszystkim poinformowany i jest w bieżącym kontakcie z premierem, jak i innymi ministrami”, a że nie przychodzi na posiedzenia rządu? No cóż, nie ma czasu, bo jako prokurator generalny ma mnóstwo zajęć, niecierpiących zwłoki.

Wiceminister Kaleta zapomniał dodać, że mimo licznych obowiązków, Ziobro znalazł czas, by aktywnie prowadzić własną kampanię wyborczą i gościć, ile się da, w siedzibie Prawa i Sprawiedliwości, gdzie walczył o stołki dla swoich ludzi.

Ewidentnie więc widać, że to nie kwestia braku czasu, ale jednak chyba właśnie ta wzajemna niechęć. Czy ta wojenka osłabi PiS? Podejrzewam, że nie, bo w odpowiednim momencie, panowie zjednoczą siły, byle tylko utrzymać się przy władzy i dalej razem demolować Polskę.

Chyba nie ma już powodu, by zajmować się składem TK (Trybunałem Kaczyńskiego), chyba że kogoś interesują najnowsze „odkrycia towarzyskie” pana prezesa.

Słychać wycie? Owszem, słychać. Ale to niekoniecznie znakomicie. Bo protesty podniosły się nie tylko w okopach opozycji. Decyzja o nominacjach partii pana prezesa do TK nie spodobała się nie tylko „totalsom”. Wzbudziła też ponoć spore kontrowersje w „Dużym Pałacu”. No i Jarosław Gowin, jeśli ją nawet poprze, bo nie ma zbyt wielkiego wyboru, to cieszył się raczej nie będzie. Ba, pomysł, że na straży Konstytucji mają stanąć Stanisław Piotrowicz i Krystyna Pawłowicz skonsternował również część… wyborców PiS-u. Ma on poparcie zaledwie jednej trzeciej głosujących na „dobrą zmianę”. Okazuje się, że nawet Pięćset Plus to dla części z nich za mało, jak na Trybunał dla pana Staszka oraz pani Krysi…

No, ale z drugiej strony, zrozumcie prezesa. Przecież państwo P&P to żywe symbole rewolucji moralnej, jaka dokonuje się właśnie między Odrą a Bugiem. Trudno o bardziej oczywiste wzorce osobowe „dobrej zmiany”, co zresztą pięknie zaprezentowano w uzasadnieniu tych szczególnych nominacji.

To osoby, które – jak podsumował to sam pan Stanisław – mają „piękną przeszłość”, on w peerelowskiej prokuraturze, a ona przy Okrągłym Stole. Mają też nieocenione zasługi w utrwalaniu władztwa PiS w wymiarze sprawiedliwości i pacyfikacji opozycji („Cicho! Teraz ja mówię!”). Nikt nie potrafił tak skutecznie przeciwstawiać się atakom lewactwa w komisji sprawiedliwości, jak pan Stanisław właśnie, ani pacyfikować „myszek-agresorek”, jak pani Krystyna.

Ale nie tylko te merytoryczne talenty zdecydowały – zapewne – o wyborze nominatów. Znalazłoby się przecież kilku profesorów prawa z większym dorobkiem i budzących mniej – delikatnie mówiąc – kontrowersji. Niemniej w aktualnym Trybunale obok kompetencji liczą się też inne przymioty, w tym wyrobione gusty kulinarne oraz umiejętność eleganckiej i dyskretnej konsumpcji sałatek z tuńczykiem na sali rozpraw, w czym nikt nie sprosta przecież pani Pawłowicz. Tymczasem nie wiadomo wprawdzie, jaki dorobek naukowy ma za sobą pani prezes Julia, ale wiadomo za to, że świetnie gotuje…

Ważna jest także odporność nominatów na takie lewackie wynalazki, jak fakty, logika i racjonalna argumentacja, a też ich naturalna umiejętność recytacji z pamięci partyjnego „przekazu dnia” tonem nieznoszącym wątpliwości ani sprzeciwu, tak charakterystycznym dla przodowników „dobrej zmiany”. Nie bez znaczenia jest też zapewne ironiczno-pogardliwy grymas, jaki w niewymuszony sposób pojawia się na twarzach prawdziwych patriotów (w tym także państwa P&P) w relacjach z lewactwem. Ale najważniejsza jest lojalność w stosunku do partii, a w szczególności jej prezesa. Tej zaś obojgu nominatom nie można wszak odmówić. Bo przecież, jak ujęła to sama pani Krystyna – „Konstytucja jest martwa”, w przeciwieństwie do interesów PiS.

Dlaczego to ważne? Cóż – łaska suwerena na pstrym koniu jeździ, więc nigdy nie wiadomo, kiedy partii aktualnie rządzącej przyda się absolutna przychylność Trybunału. Była posłanka Pawłowicz ma już zresztą za sobą dowód lojalności w postaci głosowania za wnioskiem, który sama uznała za niekonstytucyjny. Była jednak „za”, bo „takie były partyjne uzgodnienia”. Czyż trzeba lepszego przykładu jej bezstronności i obiektywizmu?

Prokurator Piotrowicz jako niedościgły wzór praworządności dał się z kolei poznać, firmując tak zwaną reformę sądownictwa. Był w tym lepszy nawet od samego ministra Ziobry, więc taki talent nie mógł pozostać niezauważony, a zasługi – nienagrodzone.

No i jest jeszcze coś. Praca w Trybunale to praca zespołowa. Nowi sędziowie nie powinni zatem za bardzo odstawać od reszty nominatów partii aktualnie rządzącej, co – zważywszy na dotychczasowe awanse – nie było łatwe. Wypada więc zrozumieć pana prezesa, który musiał znaleźć aż trójkę chętnych do orzekania pod kierownictwem aktualnej szefowej Trybunału i jej zastępcy. Dobrze, że zgłosili się sami, bo inaczej trzeba by chyba urządzać łapankę pod jakąś prokuraturą rejonową na Podkarpaciu.

Inna sprawa, że w tej chwili nie ma już żadnego powodu, by zajmować się składem TK (Trybunałem Kaczyńskiego). No, chyba że kogoś interesują najnowsze „odkrycia towarzyskie” pana prezesa.

Czy Macierewicz ma wyrzuty sumienia? A co z pachołkami Kaczyńskiego?

Tym razem list Romana Giertycha nie jest prześmiewczy. Adwokat na Facebooku zamieścił ułożone przez siebie przemówienie, które powinien wygłosić były szef MON po tym, jak „Duda wyznaczył Macierewicza na marszałka seniora Sejmu – „Po prostu zrobił to, co mu prezes kazał”.

Giertych chce, żeby Macierewicz przeprosił na pierwszym posiedzeniu Sejmu nowej kadencji za oszukiwanie Polaków w sprawie katastrofy smoleńskiej. Były szef MON powinien powiedzieć: – „Poruszony wyrzutami sumienia chciałbym przeprosić wszystkich za to, że w pełni świadomy, że straszna smoleńska katastrofa nie była spowodowana żadnym zamachem, łgałem bezczelnie przez wiele lat wskazując, że istnieją dowody na sprawstwo katastrofy, a ich od początku nie było”.

Adwokat przypomina, że rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej musiały „przechodzić koszmar niechcianych ekshumacji”. Podsuwa Macierewiczowi tekst przeprosin: – „W pierwszej kolejności chciałbym przeprosić Rodziny Ofiar Katastrofy za to, że swoją podłością zatruwałem im dzień po dniu i nie pozwalałem odbyć żałoby. Ze łzami w oczach przepraszam córkę oficera BOR-u, który oddał swoje życie na służbie u Prezydenta RP, a która ze względu na swoją niepełnosprawność każdą kłamliwą informacje o zamachu przeżywała stukrotnie”.

– „Przepraszam Obywatelki i Obywateli RP, którzy przez lata nie mogli poznać prawdy o tej katastrofie ze względu na wymyślane przeze mnie coraz to nowe teorię zamachu. Przepraszam tych, którzy uwierzyli w zamach zrobiony przy użyciu helu, magnesów, sztucznej mgły, trotylu. Wybaczcie mi proszę i wyznaję ze wstydem, że robiłem to wiedziony cynizmem i żądzą władzy, po to aby oczernić przeciwników politycznych i skuteczniej pozbawić ich rządów” – tak – zdaniem Giertycha – Macierewicz powinien przeprosić wszystkich Polaków.

Adwokat chciałby, żeby Macierewicz po rozpoczęciu posiedzenia Sejmu nowej kadencji zrezygnował z bycia posłem. Powinien także spłacić z własnej kieszeni „koszty wydatkowane na bezsensowną podkomisję smoleńską”.

– „Pani Pawłowicz i jej kolega z klubu poselskiego to polityczni harcownicy. To ludzie, którzy byli skłonni wprowadzić i zaakceptować – to zresztą pani Pawłowicz powiedziała – każdą decyzję swojej partii, każdą poprzeć, niezależnie od tego, jaki był jej stosunek osobisty do tej decyzji, do tej regulacji” – powiedział w TVN 24 prof. Ryszard Bugaj. Dodał, że wcześniej „były oczywiście mianowania, które miały podtekst polityczny, ale nigdy dotychczas nie mianowano politycznych harcowników”.

Według Bugaja, Krystyna Pawłowicz została kandydatką partii rządzącej do zasiadania w Trybunale Konstytucyjnym, „dlatego, że jest bliska politycznie i dyspozycyjna w sprawach politycznych Prawu i Sprawiedliwości”.

Odniósł się też do przeszłości Stanisława Piotrowicza – prokuratora z czasów stanu wojennego. – „Mamy tutaj do czynienia z sytuacją, że to organ polityczny, jakim jest PiS, decyduje, kto jest postkomunistą, a kto nie jest postkomunistą. I to jest oczywiście nie do przyjęcia, nie do zaakceptowania” – stwierdził prof. Bugaj.

Jego zdaniem, „Jarosław Gowin stoi być może przed najtrudniejszą decyzją w swojej karierze politycznej”. – „Jeśli to poprze, to stanie się człowiekiem, który nie będzie mógł mówić o sobie, że posiada resztki kręgosłupa” – podsumował Bugaj.

A Gowin na razie nie zajmuje stanowiska w sprawie kandydatur Pawłowicz i Piotrowicza do TK. Przyznał jedynie, że nie były one z nim uzgadniane.

Marian Banaś wydaje się nie do ruszenia i spokojnie pełni swoje obowiązki szefa NIK, za to już wiadomo, kogo obarczono winą za całą tę sprawę. To Piotr Pogonowski, stojący na czele ABW. Ponoć już w poprzednim tygodniu, na wniosek ministra koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego, podjęto decyzję, że Pogonowski nie zachowa swojego stanowiska w nowym rządzie, a same służby zostaną przebudowane.

Pogonowskiemu zarzuca się niedopełnienie obowiązków. Nie zapobiegł nominacji Banasia na stanowisko szefa NIK, nie poinformował PiS o jego powiązaniach z półświatkiem i nie wykrył, że dwóch urzędników, podwładnych Banasia, zajmowało kierownicze stanowiska w Najwyższej Izby Kontroli, kierując jednocześnie mafią VAT-owską.

To właśnie obowiązkiem ABW była dokładna weryfikacja Banasia, tym bardziej, że z racji sprawowanej funkcji, co 5 lat otrzymywał certyfikat, dający mu prawo wglądu do materiałów „ściśle tajnych”. Oczywiście, taki certyfikat wydaje właśnie ABW. Ostatni otrzymał Banaś na przełomie 2018/2019 roku. Jak to się więc stało, że ABW nie przeprowadziło takiej weryfikacji lub może…zataiło przed PiS efekty swoich działań?

Były szef ABW, dr Andrzej Barcikowski ma swoje zdanie na ten temat. Jak wyjaśnia, „zgodnie z przepisami ABW prowadzi postępowanie na wniosek, a składa go przełożony lub wnioskujący o awans. Taki wniosek powinien złożyć marszałek. Jeżeli tego nie zrobił, a tak chyba było, to ABW nie może dokonywać takiego sprawdzenia”.

Pogonowski zapewne niewiele straci na tej dymisji, bo od jakiegoś już czasu wiadomo, że marzy mu się stanowisko ambasadora albo jakiś ciekawy biznes. Jednak pewne jest jedno. Taki bałagan, wręcz chaos na szczytach władzy, na pewno nie gwarantuje nam bezpieczeństwa państwowego, co w którymś momencie odbije się nam niezłą czkawką.

– Bez Tuska w kampanii to Andrzej Duda będzie musiał tłumaczyć się z decyzji swoich i PiS, a nie będzie to takie proste – powiedział były prezydent Aleksander Kwaśniewski, komentując decyzję  Donalda Tuska o tym, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich 2020.

Były premier Donald Tusk ogłosił we wtorek, że nie będzie startować w wyborach prezydenckich 2020. Stwierdził, że opozycja potrzebuje kandydata, który nie jest obciążony „bagażem trudnych, niepopularnych decyzji”, które on sam ma na koncie.

– Ogłaszam tę decyzję dzisiaj, bo czas nagli, a nie chciałbym w żaden sposób utrudniać opozycji procesu wyłaniania kandydatów. (…) Chcę też podkreślić, że będę bardzo mocno wspierał opozycję w tych wyborach i że wykorzystam każdą możliwość, by nadal wzmacniać pozycję Polski w Europie i na świecie – powiedział szef Rady Europejskiej.

Aleksander Kwaśniewski: „Donald Tusk ma kompetencje prezydenckie”

Decyzję Donalda Tuska skomentował Aleksander Kwaśniewski. „Decyzja słuszna, argumentacja trafna, może czas trochę spóźniony” – stwierdził były prezydent.

– Donald Tusk ma kompetencje prezydenckie, ale dla niego kampania byłaby trudniejsza, niż dla wszystkich potencjalnych kandydatów opozycji. Musiałby mierzyć się z całą przeszłością i brakowałoby czasu na pokazanie projektu na przyszłość. Bez Tuska w kampanii to Andrzej Duda będzie musiał tłumaczyć się z decyzji swoich i PiS, a nie będzie to takie proste – skomentował Aleksander Kwaśniewski, którego słowa cytuje Onet.

Więcej >>>

Siemoniak o wyborach prezydenckich: Mamy teraz otwartą drogę do decyzji. Nastąpi ona w najbliższych dniach, kogo i jak wskażemy jako tego kandydata. Decyzja PDT bardzo przyspiesza ten kalendarz

– Myślę, że to niemożliwe [jeden kandydat PO-PSL na prezydenta]. Przy całej sympatii do Władysława Kosiniaka-Kamysza. Każde z ugrupowań opozycyjnych będzie chciało mieć własnego kandydata. My mamy teraz otwartą drogę do decyzji. Nastąpi ona w najbliższych dniach, kogo i jak wskażemy jako tego kandydata. Decyzja Donalda Tuska bardzo przyspiesza ten kalendarz, więc też będziemy starali się wyprzedzać raczej czas, a nie iść za wydarzeniami. PSL ma swojego kandydata i pewnie lewica też będzie mieć swojego kandydata. Ważne, żeby kampanię tak prowadzić, żeby mostów nie popalić i budować wspólne poparcie na drugą turę dla tego kandydata, który wejdzie do drugiej tury i do zwycięstwa z prezydentem Dudą – stwierdził Tomasz Siemoniak w rozmowie z Jackiem Prusinowskim w Radiu Plus.

Więcej >>>

Czy PiS już kupił PSL? Są przed transakcją, czy po niej?

– Jak ja bym wyglądał w oczach rodziny? – pyta senator elekt Janusz Gromek. – Honor nie ma ceny – podkreśla Wadim Tyszkiewicz. PiS wciąż stara się zdobyć większość w Senacie, senatorowie przyznają, że dostają telefony z pytaniami, ale mówią „nie”.

Po wyborach PiS straciło większość w Senacie. Partia ma 48 mandatów, zatem potrzebowałoby jeszcze 2-3 senatorów, by móc samodzielnie powołać marszałka Senatu i mieć większość. Pomimo tego marszałek zakończonej kadencji, Stanisław Karczewski, jest przekonany, iż zachowa stanowisko.

Spekulacje o możliwości przejścia senatorów opozycji lub niezależnych na stronę PiS pojawiły się od razu po ogłoszeniu wyników wyborów. Z zamiarami „podebrania” parlamentarzystów politycy Prawa i Sprawiedliwości się z zresztą nie kryli. – Będziemy mieli Senat – zapewniał w niedawnym wywiadzie Adam Bielan. – Jestem przekonany, że ta opozycyjna większość szybko się wykruszy – dodał.

„Honor nie ma ceny”

Jak informowały poniedziałkowe „Fakty” TVN, z obozu rządzącego płyną oferty. Wybrany na senatora Artur Dunin stwierdził, że „nie potwierdzi i nie zaprzeczy”, że dostał telefon z propozycją przejścia na drugą stronę. – Myślę, że do każdego dzwonili – stwierdził. Senatorka elektra Ewa Matecka przyznała, że „zwrócono się do niej z taką propozycja”, ale „stanowczo” ją odrzuciła.

Podobnie wypowiadają się inni politycy opozycji. Janusz Pęcherz powiedział, że „propozycje są”, Władysław Komarnicki zapewnił, że „uciął tę rozmowę w trakcie”, Joanna Sekuła ucięła „w pierwszym zdaniu”.

Większość zapewnia, że nie ma mowy o przejściu do PiS. – Za żadne pieniądze świata nikt mnie nie kupi. Po prostu honor nie ma ceny – mówił senator elekt Wadim Tyszkiewicz. Inni podkreślają, że osoba, która przyjęłaby ofertę PiS-u, byłaby „politycznie spalona” – i nie tylko. – Jak ja bym wyglądał w oczach rodziny. Jak rodzina by wyglądała w oczach sąsiadów? Podejrzewam, że byłyby wycieczki do mojego domu i pokazywaliby palcem: „tam mieszka ten zdrajca” – mówił „Faktom” Janusz Gromek.

Pudrowany syfilis pisowski

Wybory 13 października obaliły wiele mitów politycznych, m.in. ten, że zwycięzca jeszcze zyskuje potem w sondażach. Zjednoczona Prawica przekonuje się właśnie, jak wiele wydarzeń może zatruć radość z triumfu.

Po trzech tygodniach, które minęły od zwycięskich dla Zjednoczonej Prawicy wyborów parlamentarnych, u jej polityków trudno dopatrzyć się satysfakcji. Choć ugrupowanie osiągnęło historyczne zwycięstwo, rozpocznie nową kadencję z 235 posłami, a więc z taką samą liczbą jak cztery lata temu. A przecież w tym czasie PiS dokonał w polskiej polityce przewrotu kopernikańskiego – co opisał Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego – obwieszczając społeczeństwu, że czas transformacji się skończył, że nie trzeba oszczędzać, że można przelewać pieniądze z budżetu wprost do kieszeni wyborców. To również cztery lata ostrego sporu, przejmowania instytucji politycznych i sądownictwa, a także wytężonej pracy propagandowej, szczególnie dezinformacyjnych kanałów publicznej z nazwy telewizji. I po tym całym wysiłku PiS ma dokładnie tylu posłów co cztery lata temu, nie ma zaś większości w Senacie, co może skomplikować mu proces legislacyjny.

Jakby tego było mało, ostatnie wybory obaliły kolejny mit w polskiej polityce, który głosił, że zwycięzca wyborów otrzymuje następnie premię w sondażach. Kolejne badania dla PiS wcale nie są korzystne – choć partia zajmuje pierwsze miejsce, dystansując opozycję, wygrana z 13 października nie wpłynęła dotąd na wzrost jej notowań.

Klub Jagielloński ocenił rząd. Trójka dla PiS

W najlepsze trwa za to serial z prezesem NIK w roli głównej. Zamiast cieszyć się z najlepszego po 1989 r. wyniku w wyborach do Sejmu przy najwyższej od 1989 r. frekwencji, politycy obozu władzy co rano z niepokojem otwierają gazety, bojąc się, jakie nowe fakty na temat Mariana Banasia lub tego, co robili w resorcie finansów podlegli mu urzędnicy, ujrzą światło dzienne. Na to nakładają się tarcia koalicyjne w Zjednoczonej Prawicy.

Frustrować może również sytuacja w opozycji. Choć wielu wróżyło Grzegorzowi Schetynie koniec politycznej kariery, ten wcale nie wybiera się na emeryturę. Lewica świętuje powrót do parlamentu po czterech latach banicji, a PSL rusza z kampanią prezydencką, wystawiając Władysława Kosiniaka-Kamysza – wychodząc z założenia, że majowe wybory prezydenckie będą bojem o wszystko, a zatem nie ma ani chwili do stracenia.

Nie tak PiS wyobrażał sobie świętowanie epokowego zwycięstwa i odnowienie mandatu do rządzenia.

Bardziej prawdopodobna jest powolna agonia PO, niż jej dalsze przewodzenie opozycji – pisze politolog.

Jedna z definicji demokracji określa ją jako system, w którym partie przegrywają wybory. Dla PO wynik październikowych wyborów parlamentarnych jest porażką, rozumianą bardziej w kategoriach wyczerpywania się jej użyteczności w systemie partyjnym niż przegranej, która stanowiłaby początek dla nowego otwarcia. Centrowo-liberalna partia z ok. 40-proc. poparciem wyborczym, jaką była PO w latach 2007–2011, jest w warunkach europejskich ewenementem, gdyż takie formacje średnio uzyskują ok. 10 proc. głosów i nie pełnią funkcji ugrupowań dominujących.

W realiach formowania się nowego parlamentu i utrzymania większości sejmowej przez PiS dużo bardziej prawdopodobna jest powolna agonia byłego ugrupowania Andrzeja Olechowskiego, Macieja Płażyńskiego i Donalda Tuska niż odrodzenie i dalsze przewodzenie siłom opozycyjnym. I stanie się tak bez względu na to, czy Grzegorz Schetyna utrzyma przywództwo i czy partia przejdzie głęboką transformację. Partyjne sanacje prawie nigdy w rodzimych warunkach nie przynosiły zadowalających rezultatów, a mechanika systemu partyjnego dla PO pozostaje nieubłagalna.

Po co Platformie Obywatelskiej są prawybory?

Przemawia za tym wiele przesłanek, z których najważniejszą jest przebudowa sceny partyjnej. Istniejący po 2005 r. schemat podziału na formacje etatystyczne i liberalne gospodarczo (podobnie jak wcześniejszy na postkomunistyczne i postsolidarnościowe), wyczerpał swój potencjał narracji wyborczej na rzecz wykreowania nowych biegunów: konserwatywnego i progresywnego. „Polska solidarna” bezapelacyjnie pokonała „Polskę liberalną”. Z formacji, które dostały się do obecnego parlamentu, jedynie PO ma problem z jednoznacznym przypisaniem w parze konserwatyzm – progresywizm, gdyż zdecydowana większość jej postulatów jest ulokowana pomiędzy tak zdefiniowanymi ekstremami. A w czasach zwiększonej polaryzacji politycznej, o której świadczy sukces lewicy i Konfederacji, nie służy to budowaniu poparcia, gdyż wyborcy preferują partie mające jednoznaczne przypisania ideologiczne i programowe.

Co więcej, wszystkie istotne w debacie publicznej kwestie mają już swoich gospodarzy. I brak wśród nich PO. W transferach socjalnych prym wiedzie PiS, a aspirują do wyborczego grania nimi także lewica i ludowcy. W kwestiach patriotyzmu z partią Jarosława Kaczyńskiego ścigają się narodowcy i PSL. Polityka progresywna – ekologia, kwestie klimatyczne czy prawa mniejszości – naturalnie są obecne w domenie partii lewicowych. Trudno więc wskazać obszar, który mógłby być instrumentem konsolidacji wyborców wokół PO. Skoro bycie anty-PiS-em nie wystarczyło do tej pory, to należy oczekiwać, że nie wystarczy w przyszłości. Sejmowy mandat Klaudii Jachiry jest przewrotnym potwierdzeniem pomysłu PO – bycia jedynie przeciwieństwem PiS, bez wyrafinowanej politycznie treści.

Śmiertelnym zagrożeniem dla Platformy są potencjalne kierunki przepływów wyborców, które sytuują ją jako oczywistego dawcę elektoratu dla innych ugrupowań. Wyborcy PO będą łakomym kąskiem zarówno dla dotychczasowych, jak i nowych formacji. Mechanizm ten jest wzmacniany niewielką wyrazistością ideologiczno-programową Platformy na tle pozostałych parlamentarnych ugrupowań.

W tym względzie jawią się trzy najistotniejsze zagrożenia. Pierwszym jest PSL, które w 2019 r. odważnie zwróciło się do elektoratu miejskiego (także za pomocą koalicji z Kukiz’15), tworząc po raz pierwszy realną alternatywę dla tych konserwatywnych wyborców zamieszkujących obszary miejskie, którzy nie mieli zamiaru głosować na PiS. Po drugie, progresywny wyborca, traktujący do tej pory głosowanie na PO w kategoriach mniejszego zła, ma obecnie ofertę bloku formacji lewicowych, jednoznacznie liberalnych społecznie. Ostatnim z istotnych niebezpieczeństw jest widoczny renesans korwinizmu, który może odebrać Platformie młodych wyborców o wyraźnie rynkowej orientacji.

Jedyną nadzieją dla PO są zbliżające się wybory prezydenckie. Mogłyby stanowić bazę dla rebrandingu partii, powiązanego ze zmianą siermiężnego obrazu przywództwa Schetyny. Wymagałoby to jednak przedstawienia takiego kandydata, który byłby nieuwikłany w wewnętrzne gry i stanowił odejście do partyjnej logiki wyboru. Takim kandydatem nie mogą być Małgorzata Kidawa-Błońska, Rafał Trzaskowski ani tym bardziej Donald Tusk. Jeszcze istotniejsze jest to, że większość partii ma już w tej chwili naturalnych dobrze spozycjonowanych socjodemograficznie względem Andrzeja Dudy kandydatów. A biorąc pod uwagę interes polityczny poszczególnych partii, ich racją stanu jest wystawienie własnych kandydatów.

Stąd mrzonką jest perspektywa wykreowania jednego kandydata opozycyjnego. Władysław Kosiniak-Kamysz, Robert Biedroń, Adrian Zandberg czy Janusz Korwin-Mikke od powyborczego poniedziałku pracują już w nowej kampanii. Kandydata PO poznamy najwcześniej po styczniowym kongresie, gdyż trudno oczekiwać tak istotnych decyzji w obliczu możliwej zmiany partyjnego przywództwa.

Wszystko to nie znaczy jednak, że Platforma musi ostatecznie zniknąć z polityki. Przy efektywnym zarządzaniu nieuchronną zmianą wewnętrzną oraz jednoznacznym zdefiniowaniu priorytetów programowych, może znaleźć na scenie podobne miejsce jak niewielkie, centrowo-liberalne partie Europy Zachodniej. Jednocześnie historia zatoczyłaby koło, powodując powrót na miejsce zajmowane kiedyś przez protoplastki PO – Unię Demokratyczną i Unię Wolności.

Aby tak się jednak mogło stać, warunkiem sine qua non jest wystawienie w wyborach prezydenckich takiego kandydata, który spełni łącznie dwa kryteria. Po pierwsze, zerwie z obrazem partii układów i kolesi, której personifikacjami są Sławomir Neumann i Stanisław Gawłowski. Takim kandydatem nie może być nikt z partyjnego establishmentu. Po drugie, kandydat ten musi wejść do drugiej tury wyborów lub w przypadku jej braku uzyskać znacząco lepszy wynik niż kandydaci pozostałych partii opozycyjnych. I ten drugi warunek wydaje się być z obecnej perspektywy zdecydowanie trudniejszy do spełnienia.

Republika Banasiowa

– Po wyroku TSUE może okazać się, że główny organ powołujący sędziów w Polsce jest po prostu nielegalny. To spowoduje, że każdy wyrok będzie mógł być kwestionowany, a to jest tragedia dla systemu prawa – mówił w TOK FM prof. Marcin Matczak z Wydziału Prawa i Administracji UW.

Mniej więcej za trzy tygodnie – 19 listopada – Trybunał Sprawiedliwości wyda wyrok w sprawie niezależności Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. To będzie ważny dzień dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. Zwłaszcza że już w czerwcu rzecznik generalny TSUE wydał opinię, zgodnie z którą nowo utworzona Izba Dyscyplinarna nie spełnia wymogów niezawisłości sędziowskiej.

Stwierdził też, że sposób powoływania członków Krajowej Rady Sądownictwa „ujawnia nieprawidłowości, które mogą zagrozić jej niezależności od organów ustawodawczych i wykonawczych”.

– Jeśli TSUE 19 listopada wyda wyrok zgodny z opinią rzecznika, to będzie trzęsienie ziemi dla całego systemu stworzonego przez PiS – ocenił w TOK FM Marcin Matczak. – Nagle okaże się, że główny organ powołujący sędziów jest po prostu nielegalny i będzie można zakwestionować wszystkie te powołania. To spowoduje, że każdy wyrok wydany przez takiego sędziego będzie mógł być kwestionowany i będzie kwestionowany, a to jest tragedia dla systemu prawa, bo przecież po to idziemy do sądu, żeby wiedzieć, na czym stoimy – dopowiedział.

Zdaniem prawnika, jeśli żaden „ostateczny” wyrok de facto ostateczny nie będzie, to „nie będzie systemu prawa, który pozwoli ludziom normalnie funkcjonować”. Profesor Matczak zauważył, że od czterech lat przedstawiciele obozu władzy przekonują, że to wszystko, co dzieje się z wymiarem sprawiedliwości w Polsce, jest „naprawą”. Przyznał, że sam nie widzi w reformach PiS „żadnych pozytywnych rezultatów”. – Jedyny efekt tej reformy, którą ja uznaję za deformę, to wielki konflikt z Unią Europejską – stwierdził gość Poranka Radia TOK FM.

PiS zapowiada kontynuację reformy sądów

Politycy Prawa i Sprawiedliwości w wypowiedziach medialnych zapowiadają, że w nowej kadencji będą kontynuować zmiany w wymiarze sprawiedliwości. Prof. Matczak oceniał, że reformę PiS można porównać do reformowania szpitala, z którego „usuwa się najbardziej doświadczonych lekarzy, wprowadza mniej doświadczonych i wszystkim mówi, że teraz będzie się lepiej leczyło”. – Tak to niestety nie działa – stwierdził rozmówca Karoliny Lewickiej.

– Usunięcie najbardziej doświadczonych to nie jest żadna reforma. A tej sądownictwo naprawdę potrzebuje. Potrzebuje komputeryzacji, zmniejszenia obciążenia sędziów, doposażenia także w zakresie zwiększenia personelu. Nic z tych rzeczy nie zostało zrobione – mówił prof. Matczak.

Jak dodał, w środowisku prawniczym chodzą plotki, że nowa reforma PiS ma polegać mniej więcej na powtórzeniu ruchu, który został wykonany w przypadku Sądu Najwyższego wobec wszystkich sądów w Polsce, czyli – zdaniem profesora – chodzi o głębokie czystki kadrowe. – Sądy są po to, żeby pewne rzeczy były niemożliwe. Są od tego, żeby równoważyć władze. Wiele państw na świecie pokazuje, że to jest możliwe – przekonywał prawnik.

SN bez dalszego biegu pozostawia protesty PiS

Karolina Lewicka pytała swojego gościa także o decyzje Sądu Najwyższego w sprawie protestów wyborczych PiS. Przypomnijmy, jak do tej pory Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych pozostawiła bez dalszego biegu trzy protesty PiS w wyborach do Senatu (zostały jeszcze trzy). Politycy prawicy komentują, że decyzje SN pokazują, że – wbrew temu, co niektórzy wieszczyli – nie jest to „sąd pisowski”.

– To nie jest dla mnie przekonujące. Tu nie było możliwości podjęcia innej decyzji. Te protesty były tak bezzasadne, że każdy sąd musiał tak zdecydować – ocenił prof. Matczak. Przyznał, że sam fakt, iż Izba Kontroli w SN zdecydowała inaczej, niż chciało PiS, w żaden sposób jej nie legitymizuje i nie „zmazuje” tego, że – zdaniem profesora – została ona powołana z naruszeniem prawa.

Jeśli chodzi o protesty wyborcze, to, zdaniem prawnika, jeden z nich jest zasadny. Chodzi o protest złożony przez Koalicję Obywatelską dotyczący okręgu w Łomży, gdzie na senatora kandydował Kornel Morawiecki. Zdaniem Matczaka po jego śmierci było już zbyt późno na zgłoszenie nowego kandydata (mniej niż 15 dni do wyborów), a komitet PiS wystawił w miejsce Morawieckiego Marka Kmorowskiego.

Profesor Matczak do polityki?

Na koniec Karolina Lewicka pytała swojego gościa, czy wybiera się do polityki. Nazwisko Matczaka pojawia się bowiem w kontekście wyborów na prezydenta i tego, kto mógłby startować jako reprezentant opozycji, a jednocześnie byłby osobą spoza czystej polityki.

– Nie, nie wybieram się. Uważam, że sfera polityki jest irracjonalna, a ja jako osoba, która zajmuje się nauką, wierzę w racjonalność i pewnych rzeczy z polityki po prostu nie rozumiem – odpowiedział profesor. Choć przyznał, że „to jest miłe”, kiedy różne osoby mówią o tym, że mógłby być obywatelskim kandydatem.

Zdaniem gościa TOK FM w wyborach prezydenckich cała opozycja powinna dążyć do ponadpartyjnego porozumienia. – PO musi przedstawić kandydata, który w II turze będzie w stanie zebrać poparcie wszystkich. Jeśli to będzie stricte polityczny kandydat, może być z tym problem – ocenił.

Banaś, Morawiecki, Kaczyński – kto na kogo ma haki?

Ta afera świadczy źle nie tylko o Marianie Banasiu i obozie politycznym, który jak ściana stał za jego kandydaturą na szefa NIK. Afera rujnuje reputację konstytucyjnej instytucji, która jest jednym z filarów działań antykorupcyjnych. Pokazuje, że wybór osób na najwyższe stanowiska państwowe jest pozbawiony jakichkolwiek standardów – pisze Grzegorz Makowski

Sprawa Mariana Banasia, prezesa Najwyższej Izby Kontroli wybranego z rekomendacji Prawa i Sprawiedliwości, mimo zaklęć prawicowych polityków i zapewnień o krystaliczności jego osoby nie chce zejść z publicznej agendy. Wręcz przeciwnie, zaczyna się rozgałęziać.

Okazuje się, że bliscy, wieloletni współpracownicy prezesa NIK, Arkadiusz B. i Krzysztof B. wiedli podwójne życie. Niby poprawiali wraz z Banasiem system kontroli skarbowej, ale wiele wskazuje na to, że równolegle korzystali z jego luk i wyłudzali miliony z podatku VAT. Obaj panowie już wiele miesięcy temu byli zatrzymani, aresztowani i mają postawione zarzuty.

Nic więc dziwnego, że nawet politycy PiS i jego satelitów zaczynają tracić wiarę w „pancernego Mariana”. Patryk Jaki niedawno stwierdził w jednym z wywiadów, że „[…] prezes Najwyższej Izby Kontroli Marian Banaś niedostatecznie wyjaśniał sprawę swoich oświadczeń majątkowych, mnie nie przekonał”.

Z kolei Joachim Brudziński, prawa ręka Jarosława Kaczyńskiego, delikatnie acz stanowczo opisał ciągnący się kryzys tak: „Pan prezes Najwyższej Izby Kontroli pracuje już na swój wizerunek, nie jest członkiem Prawa i Sprawiedliwości”. W ten sposób dał znać opinii publicznej, że PiS dystansuje się od swojego protegowanego i że „co złego to nie my”.

Marian Banaś stał się ewidentnym obciążeniem dla obozu prawicy. Jest czynnikiem politycznego ryzyka, który może zagrozić zbliżającym się wyborom prezydenckim, a nawet i następnym wyborom parlamentarnym.

A sprawa jest dość paskudna. Jest w niej wątek możliwych oszustw podatkowych i wątek obyczajowy. Dodatkowo sam Banaś tłumacząc się w mediach jeszcze się pogrąża przyznając, że jednak kontaktował się osobiście z najemcami jego kamienicy rodem z półświatka i opowiadając jak zaniżał cenę najmu, co zakrawa na przestępstwo skarbowe.

Co gorsza, na tle tej afery służby specjalne, które powinny były pana Banasia już dawno zweryfikować wypadają wyjątkowo nieudolnie. Wygląda na to, że z pobudek politycznych w ogóle go nie chciały weryfikować dopóki nie stało się to koniecznością, po dziennikarskim śledztwie.

Afera świadczy źle nie tylko o samym panu Banasiu i całym obozie politycznym, który jak ściana stał za jego kandydaturą na szefa NIK. Kryzys związany z jego osobą rujnuje reputację konstytucyjnej instytucji, która jest jednym z filarów działań antykorupcyjnych.

W zasadzie jednak, jest to typowa sytuacja „Polaka mądrego po szkodzie”, której można było uniknąć. Nie tylko dogłębnie weryfikując kandydata, ale przede wszystkim przeprowadzając rzetelny i transparentny wybór na stanowisko szefa NIK. Tam, bowiem gdzie zawiodły upartyjnione służby, tam mogłyby pomóc odpowiednie demokratyczne standardy wyboru, media i obywatele, którzy powinni mieć prawo do uczestnictwa w tych procedurach.

Państwo nie z wyboru

W Polsce istnieje sporo ważnych stanowisk państwowych, newralgicznych z punktu widzenia demokratycznego państwa prawa, które nie są obsadzane w drodze bezpośrednich wyborów. O tym, kto obejmie te funkcje decydują różne gremia, które zazwyczaj muszą też porozumieć się między sobą lub co najmniej wskazać swoich kandydatów.

Do tej kategorii zaliczają się m.in. sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, których wyboru dokonuje parlament, a prezydent wręcza nominacje i odbiera ślubowanie. Własnych kandydatów Sejm i Senat wskazują do Krajowej Rady Sądownictwa (zmieniona przez PiS ustawa o KRS wprowadziła tu element niekonstytucyjny, ponieważ środowiska sędziowskie zostały pozbawione możliwości bezpośredniego wskazania własnych członków Rady).

W zbliżony sposób wyznaczani są członkowie Rady Polityki Pieniężnej – częściowo wskazywani przez Sejm, częściowo przez Senat, a jeden z członków RPP jest też wskazywany przez prezydenta. Podobnie jest z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, Radą Mediów Narodowych, czy Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.

W przypadku prezesa Urzędu Ochrony Danych Osobowych (UODO), prezesa NIK czy Rzecznika Praw Obywatelskich, do wyboru tych osób niezbędne jest porozumienie między Sejmem i Senatem.

Nie jest to pełna lista ważnych stanowisk państwowych, które są obsadzane przez parlament, prezydenta, czy rząd. Widać jednak, że są to funkcje na których podejmuje się kluczowe decyzje dotyczące polityki pieniężnej, wymiaru sprawiedliwości, polityki historycznej, ochrony praw człowieka, czy szeroko pojętego bezpieczeństwa publicznego, czym między innymi zajmuje się Najwyższa Izba Kontroli. Stanowiska te powinny piastować osoby o najwyższych kwalifikacjach – merytorycznych, etycznych i charakterologicznych. Nade wszystko powinny to być osoby rozumiejące czym jest interes publicznych i kierujące się w swych działaniach wyłącznie tą przesłanką.

Przekleństwo upartyjnienia

Tymczasem upartyjnione do szpiku państwo, o czym po czterech latach rządów obozu prawicy wiemy już doskonale, niestety nie jest w stanie zagwarantować, że te stanowiska obejmą właściwe osoby. Po tym jak działa KRS, czy UODO widać doskonale, że głównym, a czasem jedynym kryterium wyboru jest lojalność partyjna. Stąd też ludzie, którzy znaleźli się na tych stanowiskach nie kierują się interesem publicznym, tylko partyjnym właśnie.

Niedawno, w sprawie grupy sędziów-hejterów, którzy działali w Ministerstwie Sprawiedliwości i Krajowej Radzie Sądownictwa, upartyjniona Rada stwierdziła, że żadnych przepisów nie łamano i nie naruszono żadnych standardów etycznych. Z kolei w sprawie nieujawnienia przez Kancelarię Sejmu list poparcia dla sędziów, którzy weszli w skład nowej KRS (PiS ukrywa je dlatego, że wyszłoby na jaw, że zapewne większość popierających tych kandydatów to sędziowie na delegacjach w Ministerstwie Sprawiedliwości) okazało się, że wbrew prawomocnemu wyrokowi sądu nazwisk tych nie poznamy. Wybrany z partyjnego nadania prezes UODO, były radny PiS, wydał decyzję administracyjną dającą pretekst Kancelarii Sejmu do niepublikowania nazwisk osób popierających – wbrew wyrokowi sądu, podkreślmy. Przypadki KRS czy UODO to jednak nic w porównaniu z NIK-iem. Ta instytucja bowiem ma o wiele większą siłę oddziaływania na państwo.

Dziurawe prawo i brak standardów

Obecnie wybór osób na najwyższe stanowiska państwowe właściwie jest pozbawiony jakichkolwiek standardów, poza formalnym, ogólnym rytuałem wynikającym wprost z ustaw – najczęściej lakonicznych i dziurawych. Dlatego w praktyce wybór tych osób jest pośpieszny i nietransparentny.

Przepisy w zakresie wymogów dotyczących kandydatów są bardzo ogólnikowe. Przykładowo, kryteria dotyczące prezesa NIK są sformułowane wyłącznie w konstytucji. Osoba taka nie może zajmować innego stanowiska, z wyjątkiem profesora szkoły wyższej. Nie może też należeć do partii politycznej, związku zawodowego, ani prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z godnością jego urzędu. W ustawie o NIK brak jakiegokolwiek dalszego doprecyzowania kim powinien być prezes.

Z kolei w przypadku sędziów Trybunału Konstytucyjnego ustawa zasadnicza stanowi jedynie, że muszą to być „osoby wyróżniające się wiedzą prawniczą” (dotyczą ich też ograniczenia innej działalności, podobnie jak w przypadku prezesa NIK). Teoretycznie więc, zgodnie z literą konstytucji sędzią TK mógłby zostać na przykład inżynier, który przy okazji wyróżnia się wiedzą prawniczą. W tym przypadku jednak dodatkowe kryteria formułuje ustawa statusie sędziów TK – muszą oni spełniać wymogi takie jak w przypadku sędziów Sądu Najwyższego lub Naczelnego Sądu Administracyjnego. Ale ich wybór pozostawia się procedurom opisanym w regulaminie Sejmu i Senatu, które są bardzo mało wymagające. W przypadku innych wysokich urzędów sytuacja jest podobna.

„Polski standard” wyboru najwyższych urzędników państwowych przypomina łapankę na ulicy, albo namaszczanie w jakimś tajnym stowarzyszeniu. Do ogólnikowych wymogów i dziurawych procedur dochodzi pośpiech i dezorganizacja.

Dobrą ilustracją tegoż jest przypadek prof. Henryka Wronkowskiego, kandydata do Rady Polityki Pieniężnej w 2016 roku. Popierające go PiS nagle wycofało rekomendację, gdy profesor był już w drodze na posiedzenie Sejmowej Komisji Finansów Publicznych, która miała głosować jego kandydaturę. Opinia publiczna nie miała szans dowiedzieć się dlaczego prof. Wronkowski nie otrzymał szansy, cóż takiego zawinił, jaką miał skazę.

Ustawowe terminy wyboru osób na najwyższe stanowiska państwowe są zbyt krótkie. Uniemożliwiają nie tylko śledzenie procesu, nie mówiąc już o udziale w nim, ale też przygotowanie się kandydatów. Mamy do czynienia z grą pozorów, w której nie ma możliwości przesłuchania, a jedynie pobieżna akceptacja kandydata. W konkury stają więc „pewniacy”, którzy de facto są już wcześniej wybrani przez partie mające większość w parlamencie, gdzieś przy winie i cygarach.

Brak też standardów i jakichkolwiek wymogów co do tego jak kandydaci na te stanowiska mają się przygotować i jakie informacje mają przekazać tym, którzy dokonują oceny i wyboru oraz opinii publicznej. W praktyce wyboru dokonuje się więc „po znajomości”, na podstawie zdawkowych biografii i niewiele mówiących CV, w których prezentuje się wyłącznie pozytywne cechy kandydata. Jednocześnie, ponieważ kandydaci nie mają żadnego obowiązku odpowiadania na pytania dziennikarzy i obywateli, a zdarza się, że nie odpowiadają nawet na pytania posłów i senatorów (lub wręcz są z tego „zwalniani” przez promującą ich partyjną większość), żeby dowiedzieć się o mankamentach takiej osoby trzeba przeprowadzić prywatne śledztwo.

Obecny stan prawny i praktyka tworzą niesłychany chaos jeśli chodzi o wymogi kompetencyjne i tryb wyboru takich osób, wystawiając tym samym instytucje, którymi później takie osoby kierują na ogromne ryzyko. Jeśli wybrany zostanie ktoś o niewystarczających kompetencjach lub kontrowersyjny (jak w przypadku obecnego prezesa NIK) problem będzie mieć instytucja, a nawet całe państwo.

Można wybierać lepiej

Jak można byłoby lepiej zorganizować proces wyboru na stanowiska sędziów Trybunału Konstytucyjnego, Rady Polityki Pieniężnej, czy NIK pokazały działania takich organizacji jak Fundacja Batorego, Helsińska Fundacja Praw Człowieka (HFPC) czy Instytut Prawa i Społeczeństwa (INPRIS), które monitorowały obsadę różnych wysokich urzędów.

W raporcie „Pod lupą obywateli – standardy, regulacje i praktyka wyborów na wysokie stanowiska publiczne” wydanym w 2017 roku znalazła się zarówno diagnoza, jak i rekomendacje odnośnie tego jak ulepszyć te procedury.

Sytuację mógłby poprawić odpowiednio zorganizowany tryb wyboru takich osób. Taki, który tworzyłby możliwość realnego uczestniczenia w nim posłom, senatorom, obywatelom (w tym zwłaszcza ekspertom i organizacjom strażniczym) i mediom. Taki tryb musiałby również zmuszać kandydatów do solidnego przygotowania się do debaty i prezentacji swojej osoby. Musiałby być również publicznie dostępny (np. poprzez transmisję w internecie).

To oczywiście wydłużałoby całą procedurę, ale czy nie lepiej publicznie prześwietlić kandydatów na tym etapie, niż później rozkładać ręce, jak w przypadku pana Banasia i apelować do niego, żeby może sam zrezygnował, bo nie ma innego sposobu, żeby zdjąć go ze stanowiska. Ponadto, zaletą takiego otwarcia procesu wyboru kandydatów na te stanowiska byłoby odanonimizowanie instytucji. Dzięki debacie i szerszej, publicznej prezentacji kandydatów obywatele mieliby szansę poznać nie tylko ich, ale też urzędy, które mieliby obejmować.

O tym, że taki proces może wiele zmienić świadczą chociażby doświadczenia INPRIS i HFPC, które monitorowały wielokrotnie wybory na sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Kilka razy udało się nawet zorganizować obywatelskie przesłuchania z udziałem kandydatów. W trakcie jednego z takich monitoringów, w 2010 roku, okazało się, że (nieżyjący już) prof. Bogusław Banaszak zataił informację o postępowaniu, które toczyło się wobec niego w związku z podejrzeniem o plagiat (w 2016 roku zapadł wyrok skazujący Banaszaka). Informacja ta wyszła jednak na jaw dzięki monitoringowi i profesor Banaszak zrezygnował wówczas z kandydowania (potem, w 2017 roku, mimo ciążącym na nim wyroku, został wybrany głosami PiS do TK).

Gdyby parlament poważnie traktował wybór prezesa NIK, a możliwość uczestnictwa w tej procedurze mieli też obywatele i media, sytuacja z panem Banasiem nie mogłaby się zdarzyć. Swoje pytania w trakcie porządnie zorganizowanego przesłuchania mógłby zadać choćby dziennikarz Bertold Kittel, któremu pan Banaś odmówił wywiadu w trakcie przygotowywania materiału na temat kontrowersji w jego oświadczeniach majątkowych. Przejrzysta i otwarta procedura mogłaby zapobiec temu, czemu nie zapobiegły (a jak wiele wskazuje, nie chciały zapobiec) służby państwa – upartyjnione i nieskore do kwestionowania stanowiska polityków partii rządzącej.

Do prawdziwych demokratycznych standardów jeszcze nam daleko

Jak dotąd mimo wysiłków wielu organizacji społecznych żaden skład Sejmu, czy Senatu nie był autentycznie zainteresowany, żeby przeprowadzić solidny proces wyboru na jakiekolwiek wysokie stanowisko państwowe – zrobić to bez pośpiechu, zorganizować przesłuchanie, dopuścić do zadawania pytań media i obywateli, zobowiązać kandydatów do odpowiedzi i przedstawienia szczegółowych informacji na piśmie.

Nie mam złudzeń, że uda nam się szybko osiągnąć takie standardy wyboru na najwyższe stanowiska państwowe jakie obowiązują w USA, Wielkiej Brytanii, czy w Unii Europejskiej. Tam przesłuchanie kandydatów do sądów konstytucyjnych, na kluczowe stanowiska w administracji rządowej, czy do Komisji Europejskiej trwa nie klika godzin, ale tygodnie lub nawet miesiące. W tym procesie swoje miejsce mają media i organizacje społeczne. W trakcie publicznych przesłuchań można poznać taką osobę i wyrobić sobie o niej zdanie.

Oczywiście żadne system nie jest idealny. Zdarza się, że wybierane są osoby budzące kontrowersje, jak sędzia Sądu Najwyższego USA Brett Kavanaugh, który był oskarżany o alkoholizm i molestowanie seksualne. Ale jednak taki otwarty rozbudowany wybór zmniejsza ryzyko. Niedawno w ramach toczącego się wciąż procesu formowania Komisji Europejskiej, z konkurencji o fotel komisarzy odpadli Rovana Plumb i László Trócsányi. Między innymi z powodu „nierozwiązywalnych konfliktów interesów”, które wykazano w trakcie przesłuchań. Teki komisarza nie otrzymała też Sylvie Goulard, francuska kandydatka, na której ciążą zarzuty o korupcję. O mało co nie odrzucono również polskiego kandydata Janusza Wojciechowskiego, któremu zarzucano nadużycia finansowe, ale co ważniejsze, brak kompetencji.

Niestety w Polsce obywatelom nie jest dany pełny wgląd w to, kto obejmuje najwyższe stanowiska państwowe. Nie mówiąc już o uczestnictwie w procedurze wyboru. Nie dba o to obóz prawicy, nie dbały poprzednie rządy. Teraz przekonujemy się na własnej skórze jakie to ma konsekwencje dla państwa.

Morawieccy mają więcej za paznokciami niż nam się wydaje. To może być nawet najcięższe oskarżenie – zdrada. Pisze o tym Tomasz Piątek.

Czytaj tutaj >>>

Skargi na wysokiego urzędnika resortu finansów wpływały do Kancelarii Premiera już w 2016 r., ale wtedy je zlekceważono.

Marian Banaś, obecny prezes NIK, zapewniał nas, że nie wiedział o przestępczej działalności Arkadiusza B., który w czasach pracy w resorcie finansów był jednym z najbliższych jego współpracowników. Tymczasem to jemu jako wiceministrowi podlegało Biuro Inspekcji Wewnętrznej, które ma za zadanie rozpoznawać, wykrywać i zwalczać m.in. przestępstwa korupcyjne, przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez pracowników i funkcjonariuszy Krajowej Administracji Skarbowej. A skargi na B. – jak ustaliła „Rzeczpospolita” – wpływały do biura od ponad 3 lat.

ROZLICZANIE AFERY

Arkadiusz B., szef Krajowej Szkoły Skarbowości, oraz Krzysztof B., dyrektor Departamentu Kontroli Celnej, Podatkowej i Kontroli Gier Ministerstwa Finansów, w czasie, kiedy pracowali w resorcie, mieli kierować grupą przestępczą, która poprzez sieć spółek, zarejestrowanych m.in. w Czechach, fikcyjnie handlowała sztuczną biżuterią oraz tarcicą i w ciągu blisko czterech lat wyłudziła 5 mln zł VAT (zarzuty ma łącznie 15 osób). Arkadiusza B. odwołano ze stanowiska niespełna dwa miesiące przez zatrzymaniem go przez Centralne Biuro Śledcze Policji – od stycznia tego roku siedzi w areszcie. Krzysztof B. – także już były dyrektor – wpadł we wrześniu 2018 r.

Skandal w resorcie finansów ujawniliśmy i opisaliśmy w piątkowej „Rzeczpospolitej”. Po burzy, jaką wywołał nasz tekst w służbach i polityce, trwa rozliczanie tej afery. Kto i dlaczego pozwolił, by grupa działała tak długo – gdy czas potęgował straty?

Ministerstwo Finansów wydało oświadczenie, zapewniając, że w Krajowej Administracji Skarbowej utworzono specjalne Biuro Inspekcji Wewnętrznej (BIW), które „zapobiega tym przestępstwom i ściga ich sprawców, a także współpracuje z innymi służbami i organami ścigania w sprawach dotyczących pracowników oraz funkcjonariuszy KAS. Taka intensywna współpraca miała i ma również miejsce w sprawie opisywanej przez media” – twierdził resort.

To prawda. Biuro współpracowało z policyjnym CBŚP. Jednak to nie BIW, ale policja – jak ustaliliśmy – wykryła, że za procederem stoją wysokiej rangi ministerialni urzędnicy. Dlaczego własnymi siłami nie wykryło tego Biuro Inspekcji Wewnętrznej resortu? Tego oświadczenie ministerstwa nie wyjaśnia.

PÓŁTORA ROKU W SZUFLADZIE

Nieco światła na pracę BIW rzuca inna sprawa. We wrześniu 2016 r. (pół roku po utworzeniu Krajowej Administracji Skarbowej) „pracownicy Ministerstwa Finansów” w anonimowym liście poskarżyli się na Arkadiusza B. (wtedy jeszcze dyrektora Centrum Edukacji Zawodowej Resortu Finansów), że rzekomo nadużywa on stanowiska. „Za wszelką cenę wykorzystuje zaufanie kierownictwa MF tylko i wyłącznie dla swoich korzyści materialnych” – wskazali w liście.

Jego autorzy twierdzili, że B. miał zasiadać w komisji egzaminacyjnej m.in. do służby przygotowawczej i „inkasować za każdy egzamin 2–3 tys. zł” – choć powinien to robić w ramach obowiązków służbowych. Sugerowali też, że B. miał dopuszczać się nepotyzmu, bo „zatrudnił w resorcie finansów swoje dzieci”.

Kancelaria Premiera, która otrzymała pismo, szybko, bo w październiku 2016 r., przesłała je do Ministerstwa Finansów, ale tu przeleżało półtora roku – dopiero w styczniu 2018 r. trafiło do tutejszego Biura Inspekcji Wewnętrznej, które po wstępnej analizie uznało za celowe sprawdzenie, czy i kiedy Arkadiusz B. brał udział w komisjach egzaminacyjnych na studiach podyplomowych (tam znaleziono jego nazwisko), czy brał wynagrodzenie z Krajowej Szkoły Skarbowości i w jakiej wysokości. Za celowe BIW uznało też zbadanie, czy z tej szkoły wynagrodzenie bierze córka B. i na jakiej podstawie zatrudniono ją w ministerstwie – w Departamencie Kluczowych Podmiotów – skoro w 2013 r., gdy została przyjęta, nie było naboru na takie stanowisko.

Nasi rozmówcy twierdzą, że wiosną ubiegłego roku ówczesny szef BIW poszedł do nadzorującego jego biuro wiceministra Mariana Banasia, by wszcząć kontrolę operacyjną wobec Arkadiusza B. Efekt? Arkadiusz B. nadal pracował w ministerstwie. A funkcjonariusza, który był oddelegowany do BIW z policyjnego Biura Spraw Wewnętrznych, wkrótce odwołano.

Ta drobna z pozoru sprawa może sugerować, że do BIW niechętnie przekazywano sygnały wymagające sprawdzenia. Jeden z naszych rozmówców twierdzi wręcz, że w czasie, kiedy szefem BIW był oddelegowany do tego policjant, to sprawy, którymi chciało zająć się biuro, były blokowane. Aż dociekliwego szefa BIW zmieniono. Czy ostatecznie zweryfikowano sugestie z anonimu? Nic na to nie wskazuje.

ZNAJOMOŚĆ ZE SPÓŁKI

Pytań wokół siedzącego w areszcie Arkadiusza B. jest więcej. Oficjalnie jest on – od 2015 r. – prezesem jednej spółki zarejestrowanej w Poznaniu, zajmującej się pomocą osobom wywłaszczonym w czasach PRL. Nie ma to wprawdzie nic wspólnego z zarzutami prokuratury za wyłudzenia VAT, ale z rejestrów wynika, że w tym samym czasie do tej spółki trafił z Arkadiuszem B. prawnik prof. Piotr Pogonowski, który kilka miesięcy później został szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, oraz prof. Konrad Raczkowski – były i wtedy również przyszły wiceminister finansów (na krótko powrócił do resortu wraz z nowym rządem Beaty Szydło jako specjalista ds. nadużyć finansowych – był m.in. konsultantem Europejskiego Urzędu ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych w Brukseli, a także ekspertem od podatków).

Pytania do Piotra Pogonowskiego, szefa ABW, o znajomość z Arkadiuszem B. wysyłaliśmy już 18 października, ale odpowiedzi nadeszły dopiero po naszym tekście „Przestępczy skandal w resorcie finansów”.

Stanisław Żaryn, rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych, informuje nas, że „Arkadiusza B. prof. Piotr Pogonowski poznał w ramach wspólnej pracy w Ministerstwie Finansów w latach 2006–2007″ (obaj byli dyrektorami: B. – logistyki, a Pogonowski – prawnego). Z odpowiedzi nie dowiadujemy się, kto w 2015 r. zaproponował Pogonowskiemu wejście do spółki – i czy był to Arkadiusz B. „Na skutek braku możliwości realnego wykonywania zadań członka Rady Nadzorczej (m.in. nieuzyskania informacji od Zarządu i Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy Spółki na temat sytuacji prawnej i finansowej Spółki) w dniu 10 lipca 2015 r. prof. Piotr Pogonowski złożył rezygnację z funkcji” – odpowiada Stanisław Żaryn i podkreśla, że „insynuacje, jakoby prof. Pogonowski brał udział w procederze przestępczym, spotkają się ze zdecydowaną reakcją prawną”.

Również prof. Raczkowski wyjaśnia, że szybko pożegnał się z pracą w agencji wywłaszczeń. „W roku 2015 r. nie zostały mi udostępnione dokumenty księgowe i sprawozdawcze spółki, co było powodem mojej rezygnacji” – podkreśla w odpowiedzi na nasze pytania Konrad Raczkowski.

Czy Arkadiusz B. chciał poprzez takie znajomości budować sobie strefę wpływów, parasol ochronny? Trudno to jednoznacznie ustalić.

SPRAWA DLA KOMISJI ŚLEDCZEJ

Wyjaśnień dotyczących współpracowników Mariana Banasia z czasów jego pracy w Ministerstwie Finansów zażądali w piątek od premiera posłowie PO–KO. Zapowiedzieli, że jeśli nie będzie ich w obecnej kadencji Sejmu, to w nowej będą domagać się komisji śledczej.

– Prawo i Sprawiedliwość, które mówiło, że walczy z mafiami VAT-owskimi, tak naprawdę wpuściło mafię VAT-owską do Ministerstwa Finansów – mówił poseł Sławomir Nitras na konferencji w Sejmie, uznając naszą publikację za „wstrząsającą”.

Twierdzenie resortu finansów, że w „Krajowej Administracji Skarbowej zatrudnionych jest ponad 60 tys. pracowników i funkcjonariuszy; jednostkowe przypadki zachowań niezgodnych z prawem zdarzają się w każdej organizacji” brzmi groteskowo. Arkadiusz B., Krzysztof B. i szef największego w Warszawie urzędu skarbowego mający zarzuty wyłudzeń VAT to nie byli szeregowi pracownicy, ale urzędnicy wysokiego szczebla, w dodatku zaangażowani w zwalczanie nadużyć VAT.

  • Autorka ujawnia mechanizmu działania typowego trolla. Trzeba być systematycznym i pisać kontrowersyjnie, a także działać w sposób zorganizowany
  • Trolle działają według zleceń, są aktywne podczas afer, konfliktów oraz w tematach kontrowersyjnych
  • Dzięki dotacjom z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) – od listopada 2015 r. do sierpnia 2019 r. Cat@Net otrzymała blisko 1,5 mln zł
  • W firmie pracuje 14 osób, które prowadzą 170 troll-kont w mediach społecznościowych. Trollowały m.in. dla TVP – ocieplając wizerunek Jacka Kurskiego
  • Ogółem treści produkowane przez Cat@Net mogły wygenerować nawet 168 milionów odsłon
  • „Newsweek” ujawnia powiązania agencji – to środowiska związane z „Najwyższym Czasem” czy „Gazetą Polską”, a także Antonim Macierewiczem i Bartłomiejem Misiewiczem

Dziennikarka „Newsweeka” Katarzyna Pruszkiewicz przez pół roku wcielała się w rolę trolla. W najnowszym artykule opisuje, w jaki sposób rekrutowała się do firmy Cat@Net. Pracownica tygodnika wyczerpująco przedstawia oczekiwania, jakie stawiała przed nią farma trolli, czym zajmowała się firma, a także z kim jest powiązana.

Aby zapoznać się z pełnym śledztwem Katarzyny Pruszkiewicz, przeczytaj poniższe materiały:

Budowanie tożsamości

„Zakładam konto na Twitterze. Staję się prawicową, patriotyczną »Panną z Żoliborza«, z flagą Polski w opisie. Piszę, że jestem tradycjonalistką, śpiochem, gadułą. Że wciąż studiuję. Alicja (rekruterka – red.) dała mi wskazówki: ważne jest to, aby konto było jak najbardziej wiarygodne – ja wiem, że jestem prawdziwą osobą, teraz jeszcze inni użytkownicy Twittera muszą w to uwierzyć. Przypominam sobie strzępy porad od Alicji: oprócz wpisów »społeczno-politycznych« muszę pokazać wymyśloną siebie. Studiuję? Wstawiam zdjęcie z uczelni. Ugotowałam obiad? Chwalę się na Twitterze. Nowe paznokcie? Wklejam zdjęcie. Takie drobiazgi budują autentyczność konta” – czytamy w tekście.

Autorka ujawnia mechanizmy działania typowego trolla. Trzeba być systematycznym i pisać kontrowersyjnie, a także działać w sposób zorganizowany. Trolle działają według zleceń, są aktywne podczas afer, konfliktów oraz w tematach kontrowersyjnych.

„Moja fikcyjna »Panna z Żoliborza« wybiera hasztag #niepopieramstrajkunauczycieli. Piszę o dzieciach jako zakładnikach, nauczycielach jako egoistach i ludzi z nieuzasadnionymi roszczeniami. O nauczycielkach w drogich szalikach, które mają miny, jakby pracowały za karę. Chwalę starania rządu, który chce załagodzić sytuację. Piszę, komentuję, podaję dalej. Pannę z Żoliborza zaczynają obserwować kolejne konta. Im więcej obserwujących, tym bardziej konto staje się wiarygodne” – pisze Katarzyna Pruszkiewicz.

Organizacja pracy

Dziennikarka ujawnia wiele screenów z wewnętrznego komunikatora farmy trolli. Ukazuje w ten sposób metody, jakimi posługują się trolle, ich mobilizowanie się do lepszej pracy – wzajemnie chwalą i krytykują treść hejterskich wpisów.

Z tekstu dowiadujemy się także, jak pod względem formalnym działała firma Cat@Net. Promując się jako agencja e-PR skupiająca specjalistów ds. kreowania wizerunku, zwłaszcza w mediach społecznościowych, od lat zatrudnia przede wszystkim osoby niepełnosprawne. Dzięki temu otrzymuje dotacje z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) – od listopada 2015 r. do sierpnia 2019 r. Cat@Net otrzymała z PFRON blisko 1,5 mln zł.

W firmie pracuje 14 osób, które prowadzą 170 troll-kont w mediach społecznościowych. Trollowały m.in. dla TVP – ocieplając wizerunek Jacka Kurskiego. Agencja zajmowała się także atakiem na Jurka Owsiaka i WOŚP czy na Pawła Adamowicza, choć z jej usług korzystał także lewicowy polityk Andrzej Szejna. Skorzystał, by dostać się do Parlamentu Europejskiego – ujawnia „Newsweek”.

Olbrzymi zasięg w internecie

ISD Global na prośbę „Newsweeka” przeanalizował kampanię Cat@Net. Ustalił w ten sposób, że od września 2017 r. do maja 2019 r. firma wyprodukowała 10 tys. postów na temat TVP. Tweety o TVP czy Jacku Kurskim mogły zebrać nawet 15 mln odsłon.

To nie koniec statystyk – między kwietniem 2016 r. a połową października 2019 r., na zlecenie różnych podmiotów Cat@Net wyprodukowała 250 tys. tweetów, 94 troll-konta na Twitterze, 70 na Faceboku, po dwa na Instagramie i Youtubie – do obsługi tego wszystkiego wystarczyło 14 osób. Ogółem treści produkowane przez Cat@Net mogły wygenerować nawet 168 milionów odsłon.

Powiązania Cat@Net

„Newsweek” w swoich doniesieniach wskazuje także na powiązania Cat@Net. Okazuje się, że według KRS, głównym udziałowcem firmy jest Adam Wojtasiewicz – wicenaczelny „Najwyższego Czasu”, zaś sama farma miałaby być jedynie podwykonawcą m.in. PR-owej agencji Art-Media, która jest rzekomo powiązana ze środowiskiem „Gazety Polskiej”. To Art-Media miała odpowiadać za pośrednictwo między Cat@Net a TVP.

Inne powiązania są równie szokujące. Zdaniem „Newsweeka” trop Art-Media prowadzi do środowiska Antoniego Macierewicza i Bartłomieja Misiewicza.

Kwestia niepodległości dzieli Szkotów na pół. Polscy imigranci mogą więc przeważyć szalę zwycięstwa.

Union Jack, flaga Zjednoczonego Królestwa, dumnie łopoce nad hotelem Balmoral, wspaniałym wiktoriańskim gmachem postawionym w samym centrum Edynburga. Ale to już wyjątek. Niemal wszędzie indziej zastąpiono ją białym krzyżem na niebieskim tle, barwami Szkocji. Jeden z wielu sygnałów, jak bardzo 312-letnia unia z Anglią jest zagrożona.

– Sondaże są różne, ale zasadniczo poparcie dla niepodległości sięga już 50 procent. Szkoci popierają ugrupowania lewicowe i od lat dostają w Londynie rządy torysów, bo są przegłosowani przez Anglików. Ale to brexit, którego tu nie chciano, przelał czarę goryczy – tłumaczy „Rzeczpospolitej” Scott Macnab, szef działu politycznego dziennika „The Scotsman”.

Na początku października pierwsza minister Szkocji Nicola Sturgeon ogłosiła, że w przyszłym roku ta zmiana nastrojów przełoży się na bardzo konkretny efekt: powstanie w Europie nowego państwa. Plan jest może nieco na wyrost, ale to nie pusta groźba czy kataloński skok w bezprawie. Bo ścieżek do wymuszenia ponownego (po tym w 2014 r.) referendum niepodległościowego jest kilka. Jedna to utworzenie w razie przedterminowych wyborów koalicji Szkockiej Partii Narodowej (SNP), która już teraz jest trzecią siłą w parlamencie w Westminsterze z laburzystami, ale pod warunkiem zgody Londynu na głosowanie w sprawie niepodległości. Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn jest na taki układ otwarty. Inna to pozew przed szkockimi sądami.

Ustawa o dewolucji władzy Szkocji z 1998 r. nie precyzuje, kto ma prawo do rozpisania referendum. Może mógłby to zrobić nasz parlament (Holyrood)? – zastanawia się Macnab. – Ale nawet w takim przypadku to Londyn musiałby dokonać samej proklamacji niepodległości – przyznaje.

Wreszcie sam rząd torysów mógłby się zgodzić na kolejne referendum, jeśli w wyborach SNP odniosłaby wielki triumf i nacisk Edynburga okazałby się niemożliwy do powstrzymania.

DENTYSTA JUŻ WYJECHAŁ

Wynik głosowania najprawdopodobniej rozstrzygnęliby w takim przypadku jednak nie sami Szkoci, ale mieszkający w prowincji imigranci z krajów UE. To 200 tys. osób, 7 proc. uprawnionych do głosowania – strategiczna liczba wobec tak równego podziału elektoratu. Co prawda bez brytyjskiego obywatelstwa nie mogli oni ani wybierać deputowanych w Westminsterze, ani brać udziału w referendum w sprawie brexitu. Ale Sturgeon zadbała, aby w wyborach do szkockiego parlamentu, a także referendum niepodległościowym zasady były o wiele bardziej liberalne – wystarczy numer ubezpieczenia społecznego.

– Dla mnie to jest temat bardzo emocjonalny, osobisty. Mieszkam w Szkocji od 24 lat, a jednak z powodu brexitu już nie czuję się tu u siebie w domu. Syn wyjechał do Szwajcarii, mój dentysta do Hamburga, także przyjaciółka przeprowadziła się na kontynent, bo boi się, że zabraknie leków dla jej dziecka, które ma białaczkę. Ja uważam, że trzeba jeszcze walczyć z tym szaleństwem. Jestem artystką, organizuję koncerty na rzecz niepodległej Szkocji, jedynej drogi do powrotu do zjednoczonej Europy. Dla nas swoboda podróżowania to podstawa – mówi „Rzeczpospolitej” Claudia Zeiske, Niemka mieszkająca w Huntly na północ od Edynburga.

Stefano Cattarin takich ambicji nie ma. Bo też korzeni nie zapuścił tu tak głębokich. Gdy przez pół roku nie mógł znaleźć pracy w rodzinnych Włoszech, przyjechał w grudniu do Edynburga, gdzie w trzy dni znalazł zajęcie – w recepcji hotelu Piries. Teraz obawia się, że może to wszystko stracić, bo tylko ci, którzy mieszkają legalnie w Wielkiej Brytanii od pięciu lat, mają w razie brexitu gwarancję pobytu. Rozwiązaniem może być niepodległa Szkocja.

Julia Stachurska nie ma jednak wątpliwości, że to Polacy mogą przechylić szalę na rzecz niepodległego państwa. Ich siła tkwi po prostu w liczbach: to 86 tys. osób, prawie połowa wszystkich, którzy przyjechali do Szkocji z innych krajów Unii.

Nicola Sturgeon doskonale zdaje sobie z tego sprawę: dwa miesiące temu powierzyła 19-letniej Polce nadzór nad strukturami SNP na wyższych uczelniach, chodzi aż o 3,7 tys. osób.

– To wspaniała kobieta, realny człowiek, a nie fasadowy polityk. Gdy mnie widzi, zawsze się pyta, jak mi idzie z legalizacją pobytu, statusu osoby osiedlonej – mówi „Rzeczpospolitej” Julia Stachurska.

PRAWA KOBIET

Do Szkocji przyjechała 12 lat temu, gdy po rozwodzie mama musiała pilnie szukać jakiegoś dochodu. Pracę znalazła w jednej z fabryk w Wishaw, przemysłowym zagłębiu zbudowanym wokół Glasgow.

– To Unia Europejska dała nam wtedy ratunek, dzięki niej mogliśmy skorzystać ze swobody przemieszczania się osób – odpowiada, gdy pytam, czy nie czuje wyrzutów sumienia, że dziś działa na rzecz rozpadu Zjednoczonego Królestwa, które w krytycznym momencie rzuciło mamie koło ratunkowe.

Ale to nie niepodległość była powodem, dla którego dziewczyna związała się początkowo z SNP. Chodziło raczej o trudne doświadczenia rodzinne, postać ojca, z którym nie ma dziś żadnego kontaktu. Szkoccy nacjonaliści są bowiem też ugrupowaniem bardzo mocno zaangażowanym w prawa kobiet, podobnie jak osób LGBT.

Scott Macnab tłumaczy: „To jest bardzo długa tradycja sięgająca rewolucji przemysłowej, gdy Glasgow wyrósł na drugi po Londynie ośrodek produkcyjny. Silne związki zawodowe dały początek wizji państwa socjalnego, którą od laburzystów przejęło SNP”.

Julia mówi dziś lepiej po angielsku niż po polsku. I to z charakterystycznym szkockim akcentem. W końcu nigdy nie chodziła do innych niż tutejsze szkół. Ale nie da się wykluczyć, że w razie brexitu mogłaby zostać z Wysp wyrzucona.

– Nigdy nie przyszło mi do głowy występować o brytyjskie obywatelstwo, gdy oglądam Borisa Johnsona, nie mogę się z tym identyfikować – tłumaczy. Ale tak jak bardzo wielu obywatelom Unii władze robią jej problemy z przyznaniem statusu osoby osiedlonej.

– Torysi chyba chcą skorzystać z tej okazji, aby „wyczyścić” społeczeństwo z osób niepożądanych – zastanawia się.

Wizja kolejnej przeprowadzki z musu, tym trudniejszej, że mama od niedawna znowu wychowuje sama małe dziecko, w naturalny sposób wciągnęła młodą studentkę do zaangażowania się w niepodległościową sprawę: przemawia na wiecach SNP, udziela wywiadów, jest aktywna w mediach społecznościowych. I przekonuje Polaków w Wishaw i całej Szkocji do poparcia idei budowy nowego państwa.

Ale to nie jest łatwe zadanie. Nie tylko znajomi Claudii Zeiske, ale także Polacy coraz częściej wyjeżdżają ze Szkocji. Nie mogąc w ich zastępstwie znaleźć pracowników, znana fabryka Dean’s of Huntly po raz pierwszy musiała postawić na roboty. To przypadek wielu innych zakładów.

Ale także ci, którzy są zdecydowani zostać, mają wątpliwości co do niepodległej Szkocji.

65-letni dziś Zbigniew Zakieta także przyjechał do Szkocji w 2006 r. po rozwodzie. Choć – jak sam mówi – do dziś bardzo słabo zna angielski, dostał od szkockich władz wiele: solidną dopłatę do zakupu mieszkania, darmowe leki po zawale serca, kurs angielskiego.

Scott Macnab: „Naszym wzorem jest Skandynawia. Od ustawy od decentralizacji w 1998 r. wprowadzono tu o wiele większe osłony socjalne, np. darmowe uniwersytety. Ale też deficyt Szkocji sięga 7 proc. PKB, część ludzi obawia się, że skończymy jak Grecja”.

Pan Zbyszek niedawno zapewnił szkockiego sąsiada: „Jesteśmy tu za krótko, aby decydować o przyszłości waszego kraju”. Rozumieli się bez słów.

Może to już początek końca?

Na politycznej scenie trwa osobliwy spektakl. Scenariusz tego przedstawienia obfituje w nielogiczne narracje i absurdalne zwroty akcji, za którą aktorzy wyraźnie nie nadążają. Trudno zrozumieć bełkotliwe kwestie, a choreografia sprowadza się do niezbornych gestykulacji. Coś się stało autorom dotychczasowych przekazów dnia, funkcjonariuszom tak dotąd sprawnej służby propagandowej PiS. Kompromitują się ostatnio na potęgę, przekazując prominentom partyjnym sprzeczne sygnały i dziwaczne łamańce logiczne. Pogubili się w natłoku własnych kłamstw? A może po prostu wzięli sobie urlop, bo życie przerosło ich wyobraźnię? Tak czy owak wychodzi na to, że kraj i społeczeństwo nie są już w stanie sprostać oczekiwaniom prezesa.

Propagandowe bezhołowie szczegółowo obserwować można w sprawie Mariana Banasia. Komentarze prominentów PiS miotają się od Sasa do Lasa, i wcale nie jest tak, że kryształowy niegdyś urzędnik nagle stał się niewygodny dla wszystkich rządzących i w ogóle jest już mało znany w środowisku.  Minister Emilewicz nadal zna prezesa NiK z dobrej strony jako człowieka wyjątkowo propaństwowego. Minister Sasin jest zdania, ze mimo wszystko Marian Banaś jest „potrzebny Polsce”. Wicemarszałek Terlecki odpowiadając na pytanie dziennikarzy, czy Banaś powinien zrezygnować z funkcji prezesa NIK, wyjaśnia, że „nie było takiej sugestii – być może zastrzeżenia CBA są mało przekonujące”.  Wtórują mu liczni funkcjonariusze partii władzy, niepomni co dotąd mówili o Wałęsie czy Balcerowiczu , którzy dziś głoszą tezę, że pan Banaś może i trochę zbłądził, ale nie wolno odbierać mu jego minionych ogromnych zasług. Najbardziej irytujące są jednak opinie ludzi wciąż zapewniających o osobistej uczciwości prawego, pancernego Banasia. Tego, który przejął od schorowanego kombatanta AK kamienicę w Krakowie oraz działkę z domem w zamian za „dożywocie”, na co przeznaczył raptem 30 tys. zł i notarialnie zobowiązał się wspomagać starego człowieka miesięczną dotacją w wysokości… 500 zł. Sprzedając te nieruchomości, za samą tylko kamienicę pan Banaś wziął 4, 5 miliona. To się chyba kiedyś nazywało wyłudzenie, ale od czasu gdy PiS doszedł do władzy, pewnie już tylko zapobiegliwość.

Ryszard Czarnecki (i nie tylko on) ostrzega, że prezes NIK może się jeszcze okazać człowiekiem bez skazy i warto poczekać z wyrokowaniem na wyniki dochodzenia prowadzonego przez służby. Tyle że są to te same służby, które już długo przed nominacją prowadziły śledztwo w sprawie źródeł pochodzenia majątku Banasia, meandrów jego zeznań i zawiłości oświadczeń majątkowych, a także przekrętów mafii watowskiej zorganizowanej przez ludzi, których ówczesny minister Banaś wprowadził do Ministerstwa Finansów.  W tej drugiej sprawie ministerstwo wystosowało wyjaśnienie tak pokrętne, że z pewnością znajdzie miejsce wśród największych kuriozów retoryki PiS: „ Zarzucane podejrzanym przestępstwa nie mają bezpośredniego związku z pełnieniem przez nich funkcji publicznych”! No pewnie, przecież oni popełniali przestępstwa po godzinach, w pracy ścigali kradzieże, a po robocie sami kradli. Ale mniejsza o to. Ważniejsze, że ABW która już wcześniej miała informacje zebrane przez CBA o kontaktach pana Banasia ze światem przestępczym, tuż przed nominacją wydała mu certyfikat dostępu do największych tajemnic państwowych!  Długą listę najrozmaitszych opinii „w sprawie Banasia” zasiliła więc jeszcze jedna: to jest rozgrywka służb specjalnych. Nie wiadomo tylko, jakie korzyści może mieć państwowa służba z udostępnienia tajemnic przestępcom. No chyba, że nie ma między nimi większej różnicy.

Inne ciekawe zjawiska towarzyszą reakcji PiS na przegrane wybory do Senatu. Oburzyły się wielce władze partyjno-rządowe. Jak to przegraliśmy? Jakim prawem, skoro mieliśmy wygrać? A potem przyszło jeszcze zdumienie, że żaden senator żadnej wrażej partii nie dał się przekupić ani stanowiskiem w rządzie, ani synekurą w spółce. Czy oni w tej opozycji są nienormalni? Jak można nie chcieć władzy ani pieniędzy? Czym tamci się różnią od naszych senatorów? Tak czy owak – nie można tego tak zostawić. Nie wolno zasiać w ciemnym ludzie nawet najmniejszych wątpliwości w omnipotencję prezesa. Trzeba jakoś poprawić wynik wyborów. Nie po to powołaliśmy swoich komisarzy i nową izbę Sądu Najwyższego, która decyduje o ważności wyborów, żeby wygrywali je nasi wrogowie…

Coś wpadło w tryby buldożera, którym PiS od 4 lat rozjeżdża polską demokrację. Może zwątpienie, może nawet obawy. Mnożą się błędy i kuriozalne reakcje. We wnioskach kwestionujących wyniki wyborów do Senatu powołano się na art. 277 kodeksu wyborczego, dotyczący wyborów do Sejmu. A argumentacja tych protestów dosłownie zwala z nóg: głosy nieważne powinny być zakwalifikowane jako ważne, oddane na PiS. I już. Kilometry poza granicą bezczelności. A to przecież tylko logiczna konsekwencja ogólnej reguły, którą Kaczyński od lat spaja swoją trzódkę: suweren powierzył nam kraj na własność. Więc jeśli w zawłaszczonym kraju wszystko „po prostu nam się należy”, to czemu nie dodatkowe mandaty parlamentarne?

Legislacyjną głupawką nazwać można skutki publicznego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego, który pół roku temu dał słowo, że majątek premiera Morawieckiego zostanie szybko ujawniony. Ale o tym co, jak i za ile nabył pan premier, komu to sprzedał oraz dlaczego nie chce się chwalić swoimi milionami cedując majątek na żonę, nie dowiemy się przez długie lata, albo nigdy. Ne ma w tym nic nadzwyczajnego, po raz kolejny okazało się tylko, że słowo prezesa nie jest warte funta kłaków jego kota. Interesująca jest natomiast procedura, którą w tej sprawie uruchomiła władza. Najpierw premier ogłosił, że najchętniej ujawniłby wszystko to, co ma, ale on tego nie ma, bo przepisał na żonę, która ujawni, co trzeba, jeśli tylko uzyska podstawę prawną. Psu na budę potrzebna ta podstawa, bo i bez przepisu każdy może, a niektóry nawet powinien, poinformować o swoich dobrach. Więcej: w przypadkach podejrzanych transferów majątku mogą się nim zainteresować odpowiednie służby, nie czekając na zgodę właścicielki. Ale nie wszyscy o tym wiedzą, więc wyborców skazanych na TVPiS poinformowano tylko o dobrej woli rządzących i ekspresowo przygotowanej ustawie. I zaraz okazało się, że całkiem świadomie – bo ignorując ostrzeżenia parlamentarzystów opozycji – spreparowano prawny bubel, który podłożono głowie państwa do podpisu. Tym razem pan prezydent, doktor prawa po UJ i gorący zwolennik jawności wszelkich prominenckich majątków do siódmego pokolenia, dokonał dogłębnej analizy ustawy i ze zdumieniem zauważył w niej poważne wady prawne. Po głębokim namyśle i z żalem skierować musiał ten przepis do Trybunału Konstytucyjnego.

Trzeba dziecięcej naiwności lub rozchybotania jaźni, by sądzić, że naród uwierzy w ten przekaz szyty grubą dratwą. Kto uwierzy, że magister Przyłębska, odkryta towarzysko przez Kaczyńskiego podczas licznych spotkań przy „herbatce”, kiedykolwiek skieruje tę sprawę do rozpatrzenia? Nie ma wątpliwości, że ustawa nakazująca ujawnianie prominenckich majątków rodzinnych trafi do trybunalskiej zamrażarki. Czyli tam, gdzie tkwią inne kalekie akty prawne, których nawet sędziowie gorliwie kibicujący „dobrej zmianie” nie są w stanie zaakceptować i zalegalizować. W tej zamrażarce są również niewygodne wnioski, takie jak np. o niedopuszczalności aborcji ze względu na ciężkie uszkodzenie płodu, o ujawnienie list poparcia dla członków KRS, albo o opinię, czy Polska może występować o reparacje wojenne od Niemiec – projekty, wymuszone przez elektorat, o których jednak PiS wolałby zapomnieć. Mechanizm jest taki, że niewygodne ustawy tkwią w szufladzie pani prezes do końca kadencji, po czym kończą żywot na legislacyjnym śmietniku, bo po wyborach tracą ważność i trzeba będzie znowu składać do TK nowy wniosek w tej samej sprawie. Wniosek, który jeszcze raz można zamrozić.

Coraz częściej i w coraz większej odległości rządzący mijają się z rzeczywistością.  Z każdym dniem kolejni wyborcy PiS dowiadują się na przykład, że:

  • pan premier odpytywany o źródła sfinansowania obietnic PiS wymienia rosnące inwestycje zagraniczne, podczas gdy w światowym rankingu atrakcyjności inwestowania Polska spadła właśnie do piątej dziesiątki, tracąc 16 miejsc w czasie rządów PiS;
  • kilku prominentów związanych z „Solidarnością” radośnie podsumowało dotychczasowe efekty zakazu handlu w niedzielę, nie dostrzegając, że od wprowadzenia zakazu zbankrutowało 15 tys. małych sklepików osiedlowych, które miały być beneficjentem tej ustawy, natomiast duże supermarkety znacznie zwiększyły obroty;
  • minister Ziobro, pytany o przyczyny drastycznych zmian systemu prawnego, wciąż powtarza, że celem zmian jest ułatwienie i przyspieszenie procedur oraz bardziej sprawiedliwe orzekanie, dodając za każdym razem, że wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. Tymczasem po 9 miesiącach (zamiast ustawowych 30 dniach) prokurator Renata Śpiewak urodziła decyzję, że Jarosław Kaczyński – z definicji, bo nawet bez przesłuchania – miał prawo nie zapłacić wynajętemu biznesmenowi za 14 miesięcy dobrze ocenionej pracy, przy czym poszkodowany nie może już dalej dochodzić swojej krzywdy, bo w trakcie tego „śledztwa” udało się uchwalić odpowiednią zmianę przepisów. Za wielomiesięczną pracę w pocie czoła pani prokurator nagrodzona została awansem i wysoką premią;
  • po niemal dwóch latach prokurator Adam Piotrowski z katowickiej prokuratury okręgowej nie zdążył zbadać sprawy pikiety narodowców, którzy powiesili wizerunki europosłów PO na szubienicach, chociaż na licznych nagraniach można było wyraźnie zobaczyć, co się zdarzyło i kto wieszał (m.in. asystent sędziego Jakub Kalus, narodowiec pracujący wówczas na delegacji w Ministerstwie Sprawiedliwości). Sąd Apelacyjny w Katowicach zdruzgotał działania prokuratury wytykając bezczynność i działania pozorne, natomiast rzeczniczka prokuratury Marta Zawada-Dybek odpowiedziała, ze wszystko jest w porządku, bo prokurator nie dysponuje jeszcze pełnym materiałem dowodowym, niezbędnym do podjęcia decyzji merytorycznych. Narodowcy pozostają więc bezkarni, a Jakub Kalus wciąż jest zatrudniony w Sądzie Apelacyjnym w Katowicach;
  • już wiadomo, ze nie ma podstaw do wszczęcia postępowań i postawienia zarzutów sędziom zamieszanych w tzw. aferę hejterską. Wyjaśnił to rzecznik dyscyplinarny mianowany przez Zbigniewa Ziobro. Nie wiadomo tylko, czy i kiedy wróci do pracy wiceminister Piebiak. I tak dalej, i dalej…

Sam bym tego nie zmyślił – jak mawiał Antoni Słonimski.

Głódź oraz oskarżenie o patologię PiS

Więcej >>>

Arcybiskup Leszek Sławoj Głódź, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego duchowieństwa. Hierarcha, który co miesiąc otrzymuje od 10 do 17 tysięcy złotych emerytury, jest właścicielem 20-hektarowego rancza we wsi Bobrówka na Podlasiu.

Tam też znajduje się pałac arcybiskupa. „To odnowiony budynek starej szkoły, który duchowny odkupił od gminy za 60 tys. zł. Teraz jest warty kilka razy więcej.” Na co dzień duchowny mieszka i urzęduje w rezydencji w Gdańsku.

Od lat krążą legendy o wydawanych przez niego biesiadach, podczas których alkohol leje się strumieniami. „On ma taka głowę, że nigdy nie potrafiliśmy się zorientować, jak dużo wypił. Nic po nim nie widać. Picie przerywał tylko po to, by rzucić niewybrednym żartem o polityku, którego nie lubił, albo żeby kogoś skląć” – komentują współpracownicy arcybiskupa w artykule na portalu wp.pl.

To również oni zwrócili uwagę na zachowanie przełożonego. Przemoc, publiczne poniżanie, znęcanie się, ubliżanie – to tylko część zarzutów pod adresem metropolity, które znalazły się w listach księży do watykańskiego nuncjusza w Polsce. O sprawie informowali również dziennikarze TVN24. „Publiczne poniżanie – on jest w tym naprawdę niezły”.

Będący w bliskim otoczeniu Głodzia księża wolą pozostać anonimowi. Przełożony nie raz miał grozić im zniszczeniem kariery. „On ma takie wpływy, że zesłaliby mnie do jakiejś wiejskiej parafii. Po co mi to? Mogę tylko powiedzieć, że wszystko, co o nim piszą, to tylko część prawdy. Reszta jest jeszcze gorsza. Wszyscy jednak wiemy, że nic mu nie grozi. Będzie żył w luksusie tak jak do tej pory” – wyznaje na łamach wp.pl, jeden z księży bywający w rezydencji arcybiskupa.

To nie pierwsze oskarżenia wobec metropolity gdańskiego. Podobne pojawiły się już sześć lat temu na łamach tygodnika „Wprost”. Czy nieprawdopodobna buta i chamstwo zostaną ukarane, czy hierarcha nadal będzie pokrzykiwał na podwładnych: „Co ty, k…, nawet nalać nie potrafisz!”.

Akt oskarżenia

Oskarżam

Andrzeja Sebastiana Dudę, urodzonego 16 maja 1972 w Krakowie, o to, że, pełniąc funkcję Prezydenta RP, dopuścił się bezprawnej zmiany konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podważając zasadę podziału i równoważenia władz (Konstytucja RP Art. 10 ust. 1), a w szczególności podpisując liczne ustawy zmieniające ustrój państwa w drodze niekonstytucyjnej, m.in. ustawę o ustroju sądów powszechnych, o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa, czym popełnił delikt konstytucyjny, a także naruszył art. 127 kodeksu karnego (zamach stanu), a ponadto dopuścił się licznych przestępstw przekroczenia uprawnień funkcjonariusza publicznego m.in. usiłując ułaskawić osoby przed wydaniem wobec nich prawomocnego wyroku, a także przestępstw niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariusza publicznego, m.in. przez uporczywą odmowę odebrania przyrzeczenia od prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, czym popełnił delikt konstytucyjny i przestępstwo z art. 231 kodeksu karnego (przekroczenie uprawni eń przez funkcjonariusza);.

Beatę Marię Szydło, urodzoną 15 kwietnia 1963 roku w Oświęcimiu, o to, że pełniąc funkcję Prezesa Rady Ministrów wstrzymała publikację powszechnie obowiązujących orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego o sygnaturach K 47/15, K 39/16 i K 44/16, a następie uporczywie wstrzymywała się od decyzji o opublikowaniu tych orzeczeń, czym popełniła delikt konstytucyjny z Art. 190 ust. 2 Konstytucji RP, a także nie wypełniła ciążących na sobie obowiązków, popełniając przestępstwo z art. 231 kk (przekroczenie uprawnień przez funkcjonariusza);

Mateusza Jakuba Morawieckiego, urodzonego 20 czerwca 1968 roku we Wrocławiu, o to, że pełniąc funkcję Prezesa Rady Ministrów, nie doprowadził do natychmiastowej publikacji orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego o sygnaturach K 47/15, K 39/16 i K 44/16, czym popełnił przestępstwo z art. 231 kk niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariusza publicznego; ponadto o to, że w trakcie kampanii wyborczej poprzedzającej wybory samorządowe w dniu 21.10.2018, wielokrotnie obiecywał preferencje rządowe w rozdziale środków publicznych dla tych samorządów, w których większość zdobędzie partia pod nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czym dopuścił się przestępstwa czynnego łapownictwa wyborczego, zatem czynu zabronionego przez art. 250a par. 2 k.k.

 

Zbigniewa Tadeusza Ziobrę, urodzonego 18 sierpnia 1970 roku w Krakowie, o to, że pełniąc funkcję Ministra Sprawiedliwości, działając w porozumieniu z podległymi sobie funkcjonariuszami publicznymi, wpływał bezprawnie na sposób funkcjonowania i obsadę Krajowej Rady Sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i sądów powszechnych, co stanowi przestępstwo przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków, o którym mowa w art. 231 kodeksu karnego; także o to, że wielokrotnie, samodzielnie lub za pośrednictwem podporządkowanych sobie prezesów sądów powszechnych, wpływał przy pomocy groźby bezprawnej na czynności urzędowe sądów, czym dopuścił się przekroczenia art. 232 kk (wpływanie na czynności sądu w drodze zastosowania przemocy lub groźby bezprawnej); także o to, że dopuścił się fałszywych publicznych oskarżeń innych osób o popełnienie przestępstwa, w tym w trakcie wykonywania przez te osoby czynności medycznych, czym popełnił przestępstwo z art. 238 kk (fałszywe zawiadomienie o przestępstwie); także o utrudnianie lub udaremnianie postępowania karnego, a zatem o przestępstwa z art. 239 kk (poplecznictwo) przez to, że pełniąc funkcję Prokuratora Generalnego wywarł presję nad podporządkowanych sobie prokuratorów by zakończyli dochodzenie w sprawie przemocy bezprawnej dokonanej w dniu 10 listopada 2017 przez grupę uczestników tzw. Marszu Niepodległości w stosunku do pokojowo protestujących kobiet;

Julię Annę Przyłębską, urodzoną 16 listopada 1959 roku w Bydgoszczy, o to, że mimo zawinionych przez siebie nieprawidłowości w tzw. „wyborze” na stanowisko Prezesa Trybunału Konstytucyjnego, polegających m.in. na celowo spowodowanej przez siebie nieobecności niektórych sędziów TK w posiedzeniu Zgromadzenia Sędziów TK, a także braku formalnej rezolucji w sprawie przedstawienia kandydatów na to stanowisko Prezydentowi RP, w sposób uporczywy i w trybie ciągłym podawała się za Prezesa Trybunału Konstytucyjnego, czyli podawała się za funkcjonariusza publicznego o uprawnieniach, których nie ma, czym naruszyła art. 227 kk (oszukańcze podanie się za funkcjonariusza publicznego); ponadto o to, że wielokrotnie zmieniała bezprawnie już wcześniej ustalone składy sędziowskie orzekające w TK, czym popełniła przestępstwo z art. 231 kk. (niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień przez funkcjonariusza publicznego); ponadto w trybie pomocnictwa przestępczego opisanego w art. 18 par. 3 kk umożliwiała udział w orzekaniu w TK osobom do tego nieuprawnionym, czym pomogła w popełnieniu przestępstwa ciągłego z art. 227 kk (podanie się za funkcjonariusza publicznego);

Jarosława Aleksandra Kaczyńskiego, urodzonego 18 czerwca 1949 w Warszawie, o to, że kierując wykonaniem czynów zabronionych przez inne osoby, w szczególności pełniące funkcje Prezydenta RP, Premiera, ministrów, Prezesa Trybunału Konstytucyjnego oraz posłów i senatorów wybranych z list partii pod nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, dopuścił się sprawstwa kierowniczego nakierunkowanego na zmianę ustroju konstytucyjnego RP przez obalenie zasad demokratycznego państwa prawnego (Art.2 Konstytucji RP) i podziału i równoważenia się władz (Art. 10 ust. 1 Konstytucji), skupiając całą władzę publiczną w swoich rękach, a zatem sprawstwa kierowniczego dotyczącego zbrodni zamachu stanu, o której mowa w art. 127 kodeksu karnego, w powiązaniu z kierownictwem zorganizowaną grupą przestępczą mającą na celu zamach stanu, a zatem przestępstwem z art. 258 kk (kierowanie lub branie udziału w zorganizowanej grupie przestępczej); ponadto o publiczne znieważenie grupy ludzi przez ogłoszenie, że potencjalni imigranci są nosicielami groźnych zarazków, czym popełnił przestępstwo z art. 257 kk (publiczne znieważenie grupy ludzi).

Wobec wszystkich tych osób domagam się sprawiedliwej kary, zgodnej z obowiązującym prawem, choć w przypadku Julii Marii Przyłębskiej będę wnioskował o nadzwyczajne złagodzenie kary ze względu na uprawdopodobnione niskie rozpoznanie znaczenia i szkodliwości popełnionych przez siebie czynów.

Suweren
(Żądania Suwerena spisał i własnoręcznym podpisem poświadczył: Wojciech Sadurski)

Fałszywe konta na Twitterze i Facebooku czyszczą wizerunek prezesa TVP, prowadzą kampanie wyborcze politykom, lobbują na rzecz firm zbrojeniowych. Docierają do milionów odbiorców. Współfinansuje ten biznes państwowy fundusz. Tropy z farmy trolli prowadzą do podejrzanego o korupcję Bartłomieja Misiewicza

Publicysta oraz były minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego – Waldemar Kuczyński wypowiedział się na temat bieżących tematów politycznych.

O protestach wyborczych PiS-u: Izba pisowskich mianowańców, którzy togi zamienili na liberie rozstrzygnie o ważności wyborów. Nie mamy rodacy wyborów wolnych, lecz koncesjonowane, regulowane przez hołotę, której oddaliście Ojczyznę w pacht. Już po raz drugi. Dla PiS głównym dowodem, że wybory mogły być sfałszowane jest to, że nie wygrał ich kandydat. W wolnych bowiem wyborach, wedle PiS, działa wręcz biologiczne prawo, że PiS jest w nich zawsze wygranym.”.

Kaczyński. Tylko ślepy lub zakochany w PiS może nie widzieć, że Polska pogrąża się w dyktaturę, w nie kontrolowane rządy stojącego ponad prawem szaleńca, paranoika władzy i dominacji. Jeśli kiedyś straci władzę, to nie w wyniku wyborów, bo ma pachołków, którzy zdecydują o ich wyniku. Kaczor, przez lata ty i twoi lokaje wrzeszczeliście, że PO ukradła miliardy. Piąty rok twe psy gończe, w które zmieniłeś służby RP tropią złodziei z PO. A kogo znajdą to Twój. Jedyna mafia VAT to jak się okazuje od Ciebie. To co, przeprosisz PO czy podwiniesz ogon? Jest jeden człowiek w Polsce, którego żaden prokurator nie odważy się wezwać na przesłuchanie bez jego zgody. To jest dziś największa u nas patologia. Tą patologią jest Kaczyński. Dopóki ta patologia nie zniknie od władzy Polska nie wróci do normalności”.

O Adamie Bielanie. Jak słucham Bielana, to zastanawiam się, jak czułbym się w jego roli. Czy mógłbym szczerze przyznać, że jestem takim zafałszowanym wobec samego siebie badziewiem? Chyba bym od siebie zwiał jak cień od czarnego Piotrusia Pana”.

Służba zdrowia. To, co dzieje się ze służbą zdrowia, to drastyczny skutek podporządkowania całej polityki finansowej 4 lat rządu PiS kupieniu, za bezprecedensowe rozdawnictwo o cechach politycznej korupcji, głosów dla utrzymania samowładztwa Kaczyńskiego. To społeczny koszt jego paranoi władzy”.

Tęczowy Piątek. W krajowej akcji zastraszania nauczycieli, rodziców i dzieci przed tęczowym piątkiem, kler i organy państwa ujawnili pokazowo jeden z filarów pisowskiej i kościelnej władzy, zastraszanie, mikro-terror. Panuje dziś wszędzie, gdzie sięga ręka państwa i proboszcza”.

Marszałek Senatu Stanisław Karczewski podczas jednej z wrześniowych konferencji w Gnieźnie oświadczył, że dobrze zna skompromitowanego szefa NIK Mariana Banasia od wielu lat, często się z nim spotyka i rozmawia. Jest człowiekiem kryształowym, niezwykle uczciwym, bardzo solidnym, twardym politykiem” – zapewniał.

„Coś” jednak musiało się wydarzyć, skoro marszałek nagle zmienił zdanie i w programie „Gość Wydarzeń” telewizji Polsat News wycofał się z niedawnej jeszcze opinii.

Oświadczył terazNa pewno bym nie użył takiego określenia, tłumacząc swoje wcześniejsze stanowisko dodał: „Wiem, że on pracował po kilkanaście, po 20 godzin na dobę. Byłem pełen podziwu dla niego. I w tamtym momencie, kiedy dla takiego człowieka niezwykle poświęconego sprawom Polski – bo słyszałem, że są tego typu zarzuty – to tak zareagowałem” – wyjaśniał i stwierdził, że zarzuty wobec szefa Najwyższej Izby Kontroli budzą jego bardzo duże wątpliwości. „One muszą być wszystkie wyjaśnione” – zaznaczył podkreślając, że cała ta sprawa jest niemałym obciążeniem dla całej partii rządzącej.

„Byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział: „nie, no banalna sprawa, nic się nie stało”.

Marszałek skomentował też ostatnie doniesienia „Rzeczpospolitej” w publikacji „Przestępczy skandal w resorcie finansów”, ujawniającej że jeden z najbliższych współpracowników Mariana Banasia z czasów jego pracy w Ministerstwie Finansów miał kierować mafią VAT-owską, i pod takim zarzutem siedzi w areszcie:

„Tutaj służby zadziałały. Idealnie zadziałały, bardzo szybko, sprawnie, i one – te osoby są aresztowane” – powiedział z satysfakcją Karczewski.

Przypomnijmy: TVN we wrześniowej edycji „Superwizjera” ujawnił, że były minister finansów i szef Służby Celnej Marian Banaś zaniżył w oświadczeniach majątkowych dochody z wynajmu kamienicy, zarzucił mu też powiązania ze światem przestępczym.

W odpowiedzi Banaś zaprzeczył treściom przekazanym przez „Superwizjera” komentując je „jako próbę manipulacji, szkalowania i podważania dobrego imienia”. Pozwał TVN SA i autora materiału Bertolda Kittela, żądając przeprosin, sprostowania i wpłaty na cel społeczny.

16 października CBA poinformowało, że zakończyło trwającą od kwietnia kontrolę oświadczeń majątkowych Banasia, lecz nie ujawniło jakiego rodzaju zastrzeżenia sformułowało. Jak informuje RMF FM kontrola CBA miała wykazać co najmniej dwie nieprawidłowości związane z kwestiami skarbowymi i niejasnym sposobem rozliczania podatków przez obecnego szefa NIK.

Podziękujmy działaczom Ordo Iuris, biskupom, politykom PiS. Osiągnęli to, co przez lata nie udawało się tysiącom innych: poruszyli i zaktywizowali młodzież.

Chyba możemy pogratulować i podziękować biskupom oraz politykom „dobrej zmiany” – wspólnymi siłami wypromowali temat, który wreszcie poruszył apolityczną i obojętną wcześniej młodzież. Nagonka na środowiska LGBT, której ukoronowaniem był oficjalny zakaz organizowania Tęczowego Piątku w szkołach, doprowadziła do przebudzenia i aktywizacji tłumów młodych ludzi w szkołach, jak Polska długa i szeroka.

„Kuratorium przysłało do szkoły list, że nie wolno organizować Tęczowego Piątku” – zakomunikowała mi kilka dni wcześniej córka licealistka. Gdy w odpowiedzi poinformowałem ją, gdzie kuratorium może ją i jej kolegów pocałować (tutaj tego nie powtórzę, bo nie każde słowo użyte w prywatnej rozmowie nadaje się do publicznego użycia), okazało się, że oni sami o tym doskonale wiedzą i nie potrzebują moich rad. „Ludzie robią konspiracyjny Tęczowy Piątek” – odpowiedziała mi córka. Wprawdzie w szkole nie odbyły się oficjalne lekcje ani spotkania dyskusyjne, ale wielu uczniów demonstracyjnie nosiło tęczowe elementy garderoby i znaczki.

Ten ruch ogarnął szkoły w całej Polsce, zwłaszcza w dużych miastach, które w takich sprawach zawsze są pionierami i wyznaczają trendy – po jakimś czasie standard przyjęty w dużych ośrodkach ogarnia też mniejsze miasteczka, a w końcu i wieś. Z różnych zakątków kraju napłynęły informacje o tym, że młodzież nosi tęczowe znaczki, wiesza w szkołach plakaty, organizuje wspólne wyjścia z budynków w czasie przerw. W Warszawie grupa młodych ludzi poszła demonstrować pod ministerstwo edukacji.

Napływały też krzepiące informacje, że na szczęście wśród księży katechetów i ludzi „dobrej zmiany” znaleźli się tacy, którzy postanowili wzmocnić ten trend, wywierając na młodzież naciski czy przeciwstawiając się jej. Pojawiły się więc doniesienia o zdejmowaniu powieszonych przez uczniów tęczowych plakatów czy o „lotnych brygadach” z kuratoriów, które kontrolowały szkoły i kazały uczniom zdejmować tęczowe przypinki.

Super! Nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Nic tak nie ożywia wyobraźni młodych ludzi, jak konspiracja i świadomość, że uczestniczą w masowym, oddolnym ruchu pokoleniowym, który buntuje się przeciw władzy zgredów i jest przez nich zwalczany. To ekscytuje młodych ludzi, daje im poczucie misji, nasyca ich ruch szczyptą rewolucyjnego romantyzmu i powoduje, że sprawa, o którą walczą, jest „sexy”.

W dekadach po upadku komunizmu tylko raz mieliśmy do czynienia z takim pokoleniowym zrywem, gdy młodzi ludzie w całym kraju protestowali przeciw planom przyjęcia ustawy ACTA. Ruch ten jednak wygasł, bo władza (najpierw polska, a potem także w innych krajach UE) ustąpiła pod naciskiem demonstrujących i wycofała się z wcześniejszych planów. Na szczęście władza PiS jest zbyt głupia, by to zrozumieć, i zamiast rozładować napięcie tylko je podsyca. Dolewa oliwy do ognia, w którym sama spłonie.

Podziękujmy więc działaczom Ordo Iuris, biskupom, politykom i urzędnikom PiS w rodzaju małopolskiej kuratorki oświaty Barbary Nowak, osobom o ograniczonych horyzontach umysłowych i zaczadzonym prostacką ideologią, którzy mimo tych intelektualnych ograniczeń (a może właśnie dzięki nim) osiągnęli to, co przez lata nie udawało się tysiącom innych: poruszyli i zaktywizowali młodzież. Młodzi ludzie, którzy obojętnie przechodzili obok naruszania konstytucji, niszczenia niezawisłych sądów, łamania praw opozycji, wprowadzania w mediach cenzury, nagle się ocknęli i założyli tęczowe przypinki. Teraz już tak łatwo ich nie zdejmą.