Banasiowa republika, taka jest Polska wg Kaczyńskiego

DYREKTOR BEZ MATURY

Zwykle jest tak, że ktoś przez lata zdobywa wiedzę, zdaje egzaminy, kończy studia, po czym nabiera doświadczeń zawodowych, odnosi sukcesy i w końcu trafia na wysokie stanowisko. Ale przecież nie u nas! W Polsce można najpierw zostać DYREKTOREM, a dopiero potem uczyć się dodawania, mnożenia i tego kim był Mickiewicz czy Słowacki. Przykładem nowy „Misiewicz” PiSu, pupilek prezesa Kurskiego, dyrektor TVP Paweł Gajewski lat 26, który wieczorowo zrobił maturę będąc już szefem informacji na Woronicza. No to już teraz wiemy skąd te liczne, „szkolne” byki na wizji. Podobno Gajewski jest cenny, bo nie ma skrupułów i dobrze zarządza hejtem. Tylko czekać, gdy szefem kultury w TVP zostanie jakiś bystry siódmioklasista, który dobrze gra w Death Stranding.

JAK DAJĄ – BRAĆ!

Politykom PO trudno wyzbyć się starych nawyków. Burmistrz warszawskiej dzielnicy Włochy Artur W. został zatrzymany przez CBA wkrótce po tym jak przyjął łapówkę 200 tys. zł od tureckiego dewelopera, w zamian za korzystne decyzje dotyczące zabudowy dzielnicy. Na plus dla Artura W. trzeba zaliczyć fakt, że poczekał z tym do czasu, aż będzie już po wyborach. Gdyby przyskrzynili go tuż przed, to pewnie partia Jarosława miałaby konstytucyjną większość. Kierownictwo PO zamiast podziękować koledze Patriocie, że się dzielnie wstrzymał z łapówką, wywaliło go z szeregów partii na zbity pysk. Amatorzy.

ALL WE NEED IS LOVE

Ach jak będzie miło w tym nowym sejmie! Jeszcze nie doszło do pierwszego posiedzenia, a już posłowie dogryzają sobie w mediach społecznościowych. Bryluje w tym procederze, znany z finezji drwala poseł PiS Dominik Tarczyński, który tak kurtuazyjnie zwrócił się do posłanki opozycji Magdy Biejat „końcówkę wsadź sobie w mózg, albo w brudne buty”. Nie wiemy gdzie jest „końcówka” Tarczyńskiego, ale z pewnością nadaje się jako eksponat do Parku Miniatur.

NASZYM DOBRZE

Dziennik Rzeczpospolita ujawnił, że trzech pracowników Ministerstwa Finansów powiązanych z Marianem Banasiem, którzy mają zarzuty korupcyjne i zostali zatrzymani lub byli przesłuchiwani przez CBA, wyjątkowo łagodnie zostali potraktowani przez pracodawcę. Powinni być zwolnieni dyscyplinarnie z pracy, a tymczasem wszyscy otrzymali wysokie odprawy i pobierali pensje. Marian jest na prawdę „pancerny” skoro takie luksusy potrafi zapewnić kumplom w pierdlu.

ZENEK STAR

Był film o papieżu, o Chopinie, o Koperniku i o Piłsudskim. Czas na film o Zenku Martyniuku. To nie dowcip! TVP ogłosiła, że ramach misji publicznej przymierza się do produkcji filmu o historii Zenka. Gwiazda disco polo i jej życiorys, to z pewnością temat na nie jeden film kryminalny czy komedię. Dwukrotna laureatka naukowego Nobla, pierwsza kobieta profesor na paryskiej Sorbonie, uznana za najbardziej wpływową kobietę na świecie Maria Curie Skłodowska nie będzie miała swojego filmu w TVP, bo miała poglądy „lewicowe”. Francuzi nakręcili o niej serial, a Polacy wolą historię Zenka i fascynujące opowieści o jego występach w remizach. Taki kraj!

Drogi Jarku!

Pewnie się zdziwisz, że pisze na ty, ale przesłano mi Kochany Kuzynie wywód genealogiczny Minakowskiego, z którego wynika, że mój prapraprapradziadek Kacper Kazimierz Sas był prapradziadkiem Jadwigi Sarć, która wyszła za Stanisława Święckiego, którego brat Czesław Święcicki ożenił się z Kazimierą Jasiewicz, która była siostrą Aleksandra Jasiewicza, twojego Kuzynie dziadka.

Otóż zajmując się różnymi sprawami adwokackimi (pewnie o niektórych słyszałeś…) nie zauważyłem, że zbliża się powołanie nowego rządu, a przecież Twojego nowoodnalezionego kuzyna musisz jakoś uwzględnić.

Skoro tatuś naszego prezydenta, kuzynka premiera, siostry, bracia, szwagierki, wujowie, siostrzenice, bratanice, fryzjerki, kierowcy, koleżanki fryzjerek etc.etc. naszych kochanych posłów PiS zajmują poczesne miejsca w obozie dobrej zmiany, to i ja pomyślałem, że dla mnie jakieś miejsce się znajdzie.

Przecież nie jestem kuzynem zwykłego posła, który może liczyć jedynie na jakąś radę nadzorczą tylko jestem kuzynem samego Ciebie. Wicepremierem już u Ciebie byłem (brrr, aż mi się zimno robi na samo wspomnienie), ale Prokuratorem Generalnym to byłbym idealnym, tym bardziej, że Ziobro w ogóle nie jest spokrewniony, czy spowinowacony ani z Tobą ani z premierem i nie wiadomo jak się znalazł w dobrej zmianie.

Tak więc Kuzynie daj znać, a wpadnę na herbatkę i obgadamy przy rodzinnym stole co i jak.

Dodam, że nie wątpisz chyba w mój obiektywizm. A przecież tego wszyscy oczekują od prokuratorów. Zapewniam Cię mój drogi, że we wszystkich sprawach mógłbyś liczyć na moją niezależność, szczególnie w sprawie, która boli Cię tak bardzo. Byłbym ślepy jak Temida i realizowałbym prawo i sprawiedliwość…

Politycy PO chcą ujawnienia majątku Mariana Banasia. Skierowali w tej sprawie wniosek do szefa krakowskiej Izby Administracji Skarbowej. – Obywatelom należy się jawność w życiu publicznym – uzasadniła wniosek Izabela Leszczyna. – Pan Banaś mógł dopuścić się przestępstwa skarbowego, które jest opisane w art. 56 kodeksu karnego skarbowego – dodała. Marian Banaś wydał oświadczenie, w którym przekonuje, że wszystkie kamienice nabył uczciwie i pozostaje na stanowisku szefa NIK-u.

“To atak na moją osobę”

“Wszystkie moje nieruchomości nabyłem na podstawie aktów notarialnych w sposób uczciwy i zgodny z prawem, w tym również kamienicę, która stała się powodem ataku na moją osobę” – napisał w przekazanym przez PAP oświadczeniu Marian Banaś.

“Z oburzeniem przyjmuję fakt łączenia mojej osoby z człowiekiem przedstawianym w reportażu filmowym” – czytamy także.

Przypomnijmy, że w reportażu “Superwizjera” widać, jak w wynajmowanej na godziny kamienicy, której właścicielem był obecny szef NIK, znany w krakowskim półświatku obwieszony złotem zarządca deklaruje, że “dzwoni do Banasia”.

Marian Banaś przyznał potem w TVP, że telefon rzeczywiście odebrał. W oświadczeniu przekazanym PAP pisze: “Kiedy zorientowałem się, że rozmawiam z osobą niebędącą dzierżawcą, przerwałem połączenie”.

“Obywatelom należy się jawność w życiu publicznym”

– Pewne w życiu są ponoć dwie rzeczy: śmierć i podatki – mówiła na konferencji w Sejmie Paulina Hennig-Kloska. – Uznałam, że to właśnie podatki mogą doprowadzić nas do prawdy nt. dochodów i majątków pana Banasia – dodała.

– Informacja o całokształcie rozliczeń podatkowych prezesa NIK może dać nam odpowiedź na dwa kluczowe pytania: czy majątek, który widnieje w oświadczeniu prezesa Banasia, został pozyskany w sposób legalny, pochodzi z legalnych źródeł wypracowanych przez prezesa NIK oraz czy dochody ujawniane w tych o świadczeniach nie były zaniżone – tłumaczyła posłanka KO.

Bez tajemnicy dla dobra publicznego

Platforma zapowiedziała skierowanie do szefa krakowskiej Izby Administracji Skarbowej wniosku o upublicznienie danych o podatkach zapłaconych przez szefa NIK. Wniosek dotyczy 5 grup: podatku dochodowego, podatku od czynności cywilnoprawnych, podatku od spadku i darowizn, od nieruchomości oraz od dochodów kapitałowych.

– Zdajemy sobie sprawę, że są to informacje objęte tajemnicą skarbową, ale może ją zdjąć szef Krajowej Administracji Skarbowej ze względu na ważny interes publiczny i konieczność urzeczywistnienia prawa obywateli do rzetelnego informowania nt. działań organów podatkowych i jawności życia publicznego – tłumaczyła Hennig-Kloska.

CBA powinna upublicznić raport

– Na podstawie informacji, które sam Marian Banaś przekazał w TVP, i jego oświadczań majątkowych uważamy, że pan Banaś mógł dopuścić się przestępstwa skarbowego, które jest opisane w art. 56 kodeksu karnego skarbowego – tłumaczył Izabela Leszczyna.

Wnioski z raportu, nad którym CBA pracowała od ponad 9 miesięcy, wciąż są owiane tajemnicą.

– Marian Banaś schował się w Najwyższej Izbie Kontroli, chce przez najbliższe 6 lat z parasolem PiS nad swoją głowa kontrolować życie publiczne w Polsce, a sam jest człowiekiem, który ma wiele do ukrycia – uważa posłanka.

Zapowiedziała także, że jeżeli CBA nie upubliczni raportu i nie zostanie zdjęta tajemnica z zeznań podatkowych Banasia, skieruje do prokuratury wniosek o postępowanie przeciwko naczelnikowi US w Krakowie, który dopuścił się zaniechania czynności, jakie powinien wykonać w stosunku do Mariana Banasia.

Banaś czyścicielem kamienic?

Ostanie doniesienia medialne nt. krakowskich kamienic, w których posiadaniu był Marian Banaś, każą podejrzewać, że szef NIK-u mógł “wyczyścić” kamienicę z lokatorów.

Dwie kamienice przy ul. Krasickiego, należące jeszcze niedawno do Banasia, znajdują się na tzw. czarnej liście urzędników – nieruchomości powinny należeć do miasta, lecz tak się nie dzieje ze względu na komplikacje natury prawnej.

Prawdą jest, że Marian Banaś nabył jedną z kamienic z lokatorami i sprzedał już niezamieszkałą. Część z nich miała zostać eksmitowana, część sama miała się wyprowadzić.

– Zastanawiam się, dlaczego Patryk Jaki z panem Kaletą nie zajmują się kamienicami w Krakowie – pytała Izabela Leszczyna.

– Warto się przyjrzeć, w jakich okolicznościach Marian Banaś nabył te kamienice. Okazuje się, że Banaś tak walczył z mafiami VAT-owskimi, jak darczyńca, od którego nabył kamienice, był w AK – dodała posłanka.

Ceaușescu Kaczyński i jego przydupas Duda

Rzeczniczka Trybunału Sprawiedliwości uznała, że Polska złamała prawo, gdy w 2015 r. odmówiła przyjęcia uchodźców. Naruszeń przepisów dopuściły się również rządy Węgier i Czech.

Opinię na temat Polski, Węgier i Czech ogłosiła Eleanor Sharpston, rzeczniczka generalna Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Jak powiedziała wszystkie wymienione kraje dopuściły się naruszenia przepisów prawa Unii Europejskiej. Sharpston uznała, że tłumaczenia rządów Europy Środkowej są niezasadne. Przypomnijmy – głosiły one, że odmawiają przyjęcia uchodźców ze względu na rzekome zagrożenie dla bezpieczeństwa.

Wspomniane państwa członkowskie nie mogą powoływać się na swoje obowiązki w zakresie utrzymania porządku publicznego i bezpieczeństwa wewnętrznego, aby odmówić zastosowania wiążącego aktu prawa Unii, z którym się nie zgadzają” – stwierdziła rzeczniczka Trybunału Sprawiedliwości. Urzędniczka przyznała przy tym, że nawet jeżeli mechanizm kontroli uchodźców był nieskuteczny, to wszystkie kraje członkowskie powinny wesprzeć wspólnotę w duchu wzajemnego zaufania i współpracy.

Wspomniany duch współpracy i wzajemnego zaufania powinien mieć pierwszeństwo przy przeprowadzaniu procedury relokacji” – kontynuowała Sharpston, wskazując w dalszej części na trzy najważniejsze aspekty prawa UE: zasadę solidarności, obowiązek lojalnej współpracy oraz zasadę praworządności.

Na przyjęcie uchodźców do Polski nie zgodził się rząd Beaty Szydło. Większość rządów europejskich zdecydowała o przyjęciu uchodźców z ogólnej liczby 160 tys. osób w obozach we Włoszech i w Grecji. Przebywające tam osoby w większości uciekły z pogrążonej w wojnie domowej Syrii. Polska – pierwotnie – zamierzała przyjąć część uchodźców; pomysł ten poparty został przez rząd Ewy Kopacz. Z tego pomysłu wycofał się dopiero rząd sformowany przez narodowo-katolicką prawicę.

Polska, wraz z Czechami i Węgrami, została pozwana w 2017 r. przez Komisję Europejską. Organ uznał, że państwa Europy Środkowo-Wschodniej dopuściły się istotnego naruszenia przepisów prawa Unii Europejskiej.

Uchodźcy nie mogą obecnie liczyć na zbyt duże wsparcie ze strony polskiego rządu. Pomagają głównie organizacje pozarządowe – m.in. Polskie Centrum Międzynarodowe, które działa w obozach dla uchodźców w Libanie.

Opinia rzecznik Trybunału Sprawiedliwości nie jest wiążąca dla sądów. Jest to tylko opinia, którą sędziowie mogą uwzględnić w swojej codziennej pracy.

Pierwszy polski sędzia zasiadający w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze odmówił spotkania z prezydentem Andrzejem Dudą podczas jego oficjalnej wizyty w Holandii. – Nie szanuję postawy, którą reprezentuje głowa państwa. Uznałem, że mój udział w spotkaniu, nie jest niezbędny – powiedział dla RMF FM.

Prof. Piotr Hofmański, pierwszy polski sędzia, który zasiada w składzie Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, odmówił udziału w spotkaniu z Andrzejem Dudą,  pomimo że otrzymał zaproszenie na wydarzenie – dowiedziało się RMF FM.

– Składanie takiej wizyty przez Prezydenta RP czy osobę, która nie bardzo rozumie ideę państwa prawa, nie bardzo ideę niezawisłości sędziowskiej pojmuje, jest niestosowne w szacownej instytucji sądowniczej – stwierdził prof. Piotr Hofmański. Jak podkreślił, „nie szanuje postawy, którą reprezentuje głowa państwa”. – Uznałem, że mój udział, chociaż byłem zapraszany do udziału w spotkaniu, nie jest niezbędny – dodał.

Spychalski: Spotkanie na zaproszenie trybunału

Tymczasem według Błażeja Spychalskiego to prezydent został zaproszony na spotkanie przez trybunał. Zaznaczył, że nie dziwi go, że polski sędzia nie wziął udziału w spotkaniu, ponieważ zwyczajowo nie biorą w nich udziału sędziowie z kraju, z którego pochodzi oficjalna delegacja.

W Międzynarodowym Trybunale Karnym Andrzej Duda spotkał się z jego przewodniczącym Chilem Eboe-Osujim, który miał wyrazić nadzieję, że Polska uszanuje wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie powołania nowej Krajowej Rady Sądownictwa. Zostanie on ogłoszony zostanie w listopadzie.

Media publiczne, w tym najlepsze radio Trójkę, sprowadzono do roli gadzinówek, w tym udział takiego nielota, jak Świetlik

Media obiegła informacja o niespodziewanej rezygnacji dotychczasowego dyrektora Programu III Polskiego Radia, o czym pisaliśmy w artykule „Wiktor Świetlik przestaje kierować radiową Trójką”. Tymczasem pojawiają się doniesienia o jego związkach z jednym z instytutów, który mógł być powiązany z akcjami internetowych trolli.

Rzeczoną farmę trolli ujawnił „Newsweek”: „Przez pół roku byłam trollem”. „Fałszywe konta na Twitterze i Facebooku czyszczą wizerunek prezesa TVP, prowadzą kampanie wyborcze politykom”. Według najnowszych doniesień „Newsweeka”, Świetlik – obok Piotra Gursztyna z TVP – jest jednym z założycieli think tanku o nazwie Instytut Staszica. Wśród ekspertów tej Instytutu znaleźć można także dziennikarzy „Gazety Polskiej”.

W radzie Instytutu Staszica zasiada wiceprezes Art-Media Marcin Rosołowski. Według „Newsweeka, Art-Media, farma trolli Cat@Net i Instytut Staszica co najmniej kilka razy występowały w interesie tych samych podmiotów. – „Agencja projektowała klientom kampanie wizerunkowe, farma trollowała na ich rzecz w Internecie, Instytut publikował raporty prezentujące punkt widzenia klientów agencji, lobbując m.in. za zmianami w prawie na ich korzyść” – piszą dziennikarze „Newsweeka”. W tle pojawiają się gigantyczne pieniądze.

W jednym z opisanych przez „Newsweek” przypadków znalazło się nazwisko dotychczasowego dyrektora Programu III Polskiego Radia. W marcu 2019 r. Wiktor Świetlik i Krzysztof Ziemiec z TVP poprowadził w Sejmie debatę o wychowaniu w trzeźwości. Głównym jej organizatorem był Instytut Staszica.

– „Wszystko wyglądało bardzo zacnie. Sejm, młodzież, księża, wychowanie w trzeźwości. Tylko że cel był zupełnie inny: producenci wódki chcieli wykorzystać okazję, żeby przekonywać do zmiany podatku na mocne alkohole. Czyli na wódkę właśnie” – powiedział jeden z rozmówców „Newsweeka”. Debata była możliwa w Sejmie dzięki posłowi PiS Marcinowi Duszkowi.

Jak pisze „Newsweek”, Instytut Staszica w 2016 r. miał 244 tys. zł przychodów. Dwa lata później ta kwota podwoiła się. Na pytanie dziennikarzy, czym tłumaczyć ten nagły wzrost, Instytut odpowiada, że „ze źródeł przewidzianych prawem; nie jesteśmy zobowiązani do ujawniania listy darczyńców”.

Losy spółek Art-Media i CaT@Net oraz Instytutu Staszica wielokrotnie splatają się i łącza przy okazji różnych przedsięwzięć. Cała sprawa jest „rozwojowa” i jeszcze pewnie o niej usłyszymy, bo jak to często w życiu bywa, panowie dr Marek Palczewski – Prezes Instytutu, do lipca 2019 r. związany ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich, Wiktor Świetlik, były dyrektor CMWP SDP i były już szef radiowej „Trójki” oraz Piotr Gursztyn, dyrektor biura programowego TVP także związany z SDP – przypadkiem wpadli na siebie, ponieważ przechodzili właśnie z „tragarzami”.

Klepanie zdrowasiek ma swój cennik

– „Nie ma niedzieli, żeby proboszcz nie prosił o pieniądze. Czasem człowiek ma wrażenie, że to mamona jest ważniejsza niż Ewangelia. Styl, w jakim mówi jest skandaliczny. Człowiek ma wrażenie, że on żąda, a nie prosi” – powiedział „GW” jeden z parafian kościoła pw. Zmartwychwstania Pańskiego w Poznaniu. Proboszcz ks. Stanisław Pankiewicz ogłosił bowiem, ile trzeba zapłacić za tzw. wypominki za zmarłych.

Roczne „kosztują” 50 zł – przez cały rok po mszy o godz. 8.00 wyczytywane będzie nazwisko zmarłego.   – „Doszliśmy do ściany, skoro na ambonie padają konkretne kwoty. Jeśli tak, to chyba warto wprowadzić oficjalne cenniki i zainstalować kasy fiskalne” – skomentował inny parafianin.

Inny w mailu nadesłanym do „GW” napisał: – „Jest to dla nas bulwersujące zjawisko godzące w nasze postrzeganie wiary, instytucji Kościoła i nie mające prawa bytu w świetle nauk papieża Franciszka. (…) Jest to nie pierwsza sytuacja, w której zachowanie naszego obecnego proboszcza jest dla wielu parafian oburzające”.

Sam proboszcz nie ma sobie nic do zarzucenia. W rozmowie z dziennikarzem „GW” stwierdził, że… inne parafie też tak robią. Na koniec rzucił wyraźnie rozdrażniony do reportera: – „Nie mam przyjemności z panem rozmawiać”.

Bardziej rozmowny był rzecznik kurii poznańskiej ks. Maciej Szczepaniak. – „Z punktu widzenia duszpasterskiego podawanie konkretnych kwot za wymienianki, zwane też wypominkami, czyli modlitwę za zmarłych, nie powinno mieć miejsca. Podstawą utrzymania Kościoła są przecież dobrowolne ofiary, składane np. przy okazji wymienianek, a nie za nie. Nie może być tutaj mowy o jakichkolwiek pozorach transakcji” – powiedział Szczepaniak.

Pracownicy Ministerstwa Finansów, wyłudzający VAT, nie zostali zwolnieni dyscyplinarnie! Co więcej, jak gdyby nigdy nic dostali odprawy – informuje „Rzeczpospolita”. Materiał w gazecie opublikowano pod znamiennym tytułem: „Miękkie lądowanie ludzi Banasia”.

O dwóch jego zaufanych podwładnych: „Bliscy współpracownicy Mariana Banasia mieli kierować mafią VAT-owską!”. Jeden z nich Arkadiusz B. został zwolniony, zachowując prawo do 3-miesięcznego wypowiedzenia, otrzymał odprawę oraz trzynastą pensję. Drugi bliski współpracownik Banasia Krzysztof B. po odwołaniu zachował prawo do dwutygodniowego wypowiedzenia, bo miał krótszy staż pracy.

– „Wszyscy powinni mieć postępowanie dyscyplinarne, a pozwolono im odejść z zachowaniem wszystkich apanaży” – powiedzieli informatorzy rp.pl. Pytaniem bez odpowiedzi pewnie pozostanie, dlaczego takiego postępowania wobec nich nie wszczęto…

Arkadiusz B. i Krzysztof B. zostali aresztowani. Postawiono im zarzut zorganizowania i kierowania grupą przestępczą, która wyłudziła 5 mln zł z VAT, a w tym samym czasie – jako pracownicy Ministerstwa Finansów – mieli ścigać mafie VAT-owskie.

Jak piszą dziennikarki rp.pl, to, że odeszli z resortu, zachowując wszystkie przywileje, razi tym bardziej że dowody przeciw nim według śledczych są mocne. Sąd, który zdecydował o umieszczeniu ich w areszcie, podaje takie oto powody zastosowania wobec Arkadiusza B. i Krzysztofa B. takiego środka zapobiegawczego: „duże prawdopodobieństwo popełnienia czynu, możliwość ucieczki za granicę i zagrożenie wysoką karą ośmiu lat więzienia”. – „Zdaniem sądu, gdyby podejrzani pozostawali na wolności, mogliby działać destabilizująco na postępowanie poprzez wpływanie na zeznania osób, które mają wiedzę na temat ich przestępczej działalności” – powiedział rp.pl sędzia Michał Tomala, rzecznik Sądu Okręgowego w Szczecinie, który aresztował obu urzędników.

Andrzej Duda z żoną przez trzy dni składali wizytę w Holandii. Jednym z jej punktów było spotkanie prezydenta z szefem Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze Chilem Eboe-Osujim.

Najprawdopodobniej to, co powiedział Dudzie prezes haskiego Trybunału niezbyt mu się spodobało. – „Niezawisłość sądów jest kluczowym warunkiem zdolności sędziów do wypełniania ich funkcji w sposób prawdziwy” – podkreślił szef haskiego Trybunału

Eboe-Osuji przypomniał prezydentowi o obawach „wyrażanych przez ważne ciała i funkcjonariuszy – na scenie międzynarodowej – dotyczących stanu niezawisłości sądów w Polsce”. – „Jestem świadomy obaw wyrażanych przez Komisję Europejską, Międzynarodową Komisję Prawników czy Komisarza Praw Człowieka Rady Europy i innych. Wiem, że sprawa jest obecnie przez Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Mogę jedynie wyrazić przekonanie, że rząd Polski będzie w pełni szanować wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w tej sprawie” – powiedział Eboe-Osuji.

– „Pytanie, co z tego zrozumiał. Sądząc po poziomach jego żartów sądzę, że niewiele. Ale ważne, że wciąż się uczy, cały czas się uczy”; – „Odpowiedział im „trust me, I’m a „lawyer” „, czy też tylko się uśmiechał? Jest jeszcze wersja alternatywna: pani Dudowa mogła jeszcze wytańczyć to zdanie w rytm skandowania obywateli o konstytucji”; – „Ale i tak się nie przejął… skupiony na innych sprawach… przecież już zaraz sezon narciarski się zaczyna” – komentowali internauci.

Jeden z nich zaś przypomniał: – „Andrzej pewnie opowiedział jakiś dowcip w ramach riposty… oby nie ten o rektorach i ich rozbitym samolocie na tubylczą Afryką ;-)”. Chodzi oczywiście o „Żałosny dowcip Prezydenta. „Prosimy o start sezonu narciarskiego, niech zajmie się rzeczą, na której się jako tako zna”. Prezes Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze Chile Eboe-Osuji jest czarnoskóry.

Nie wiem, jak PiS, który stworzył ten problem, go rozwiąże, ale oczekuję od tej partii wzięcia odpowiedzialności za państwowy kryzys, jaki wywołali i doprowadzenia do dymisji szefa NIK oraz dymisji szefa służb Mariusza Kamińskiego.

Mamy do czynienia z dwiema aferami. Pierwsza – Mariana Banasia, szefa NIK, człowieka od kamienicy z pokojami dla agencji towarzyskiej i drugiej, kupionej z lokatorami, a sprzedanej bez i człowieka, którego współpracownicy stworzyli w Ministerstwie Finansów mafię wyłudzającą VAT. I druga – być może z punktu widzenia prawa nawet ważniejsza – niezrozumiałych zaniechań służb, które zamiast zablokować nominację Banasia i zebrać dowody jego działalności, rozpostarły nad nim parasol ochronny. Wyjaśnienie obu należy do PiS. I to właśnie tę partię wyborcy powinni z tego rozliczyć.

– „Moja osoba jest uczciwa, wszystkie medialne zarzuty to atak na moją osobę” – tak można streścić główny przekaz oświadczeń wydawanych przez Banasia. Pomijając nieznajomość gramatyki i pretensjonalne pisanie o sobie w trzeciej osobie, takie postawienie sprawy przez szefa NIK świadczy o braku szacunku dla państwa i instytucji, którą kieruje, ale też o głębokim niezrozumieniu i/lub lekceważeniu najważniejszych demokratycznych zasad.

Na przykład tej, że nikt nie może być sędzią we własnej sprawie. I innej, mówiącej, że zadaniem dziennikarzy jest prześwietlanie działań polityków (robienie tego jest więc zwykłą robotą, a nie żadnym „atakiem”) i kto tego nie rozumie, nie powinien pełnić żadnej publicznej funkcji.

Ktoś jednak panu Banasiowi na to pozwolił. Służby specjalne, których zadaniem było, w świetle posiadanych informacji, zablokować nominację Banasia do NIK i zebrać dowody jego działalności, nic nie zrobiły, przeciwnie – można postawić hipotezę, że rozciągnęły nad nim parasol ochronny. I to jest nawet większa od „afery Banasia” sprawa, wymagająca wyjaśnienia i natychmiastowej dymisji ministra koordynatora służb Mariusza Kamińskiego.

Oczywiście, mamy w Polsce domniemanie niewinności, zgodnie z którym niewinny jest każdy, komu nie udowodni się winy. Zasada ta dotyczy jednak zwykłych obywateli (czytaj: niepełniących funkcji publicznych), a nie urzędników państwowych i szefów najważniejszych dla bezpieczeństwa publicznego instytucji. Ci muszą być jak żona Cezara, poza wszelkim, najmniejszym nawet podejrzeniem, ponieważ w każdej aferze z ich udziałem nie chodzi tylko o nich, o nich nawet najmniej, idzie natomiast o budowaną wcześniej latami wiarygodność państwowej instytucji i o zaufanie, jakim darzą ją obywatele.

Banaś na naszych oczach rozmienia NIK na drobne. Ośmiesza ją w imię swoich cwaniackich korzyści, niszcząc dorobek poprzednich szefów Izby. Jest oczywiste, że ktoś, kto być może wiedział o istniejącej w Ministerstwie Finansów mafii VAT-owskiej, „wyczyścił” kamienicę z lokatorów, żeby ją później sprzedać i wynajmował inną, uzyskaną w dziwny sposób, na dom publiczny, ma kontakty z przestępcami, robi z nimi interesy i jest w znakomitej komitywie, nie może być szefem instytucji kontrolującej inne urzędy publiczne. Po prostu nie.

I nie chodzi o to, czy w świetle przepisów jest winny czy nie. Chodzi o to, że jego kontakty, środowisko, w którym się obraca i fakt, że tolerował prowadzenie przestępczej działalności pod własnym nosem niebywale go obciąża, dyskwalifikuje i stawia pod znakiem zapytania jego uczciwość i zdrowy rozsądek.

Nie wiem, jak PiS, który stworzył ten problem, go rozwiąże, ale właśnie tego oczekuję od tej partii. Wzięcia odpowiedzialności za państwowy kryzys, jaki wywołali. Doprowadzenia do dymisji szefa NIK i dymisji szefa służb Mariusza Kamińskiego.

Banaś, przyznaj się, komu i gdzie ukradłeś

Politycy PO chcą ujawnienia majątku Mariana Banasia. Skierowali w tej sprawie wniosek do szefa krakowskiej Izby Administracji Skarbowej. – Obywatelom należy się jawność w życiu publicznym – uzasadniła wniosek Izabela Leszczyna. – Pan Banaś mógł dopuścić się przestępstwa skarbowego, które jest opisane w art. 56 kodeksu karnego skarbowego – dodała. Marian Banaś wydał oświadczenie, w którym przekonuje, że wszystkie kamienice nabył uczciwie i pozostaje na stanowisku szefa NIK-u.

“To atak na moją osobę”

“Wszystkie moje nieruchomości nabyłem na podstawie aktów notarialnych w sposób uczciwy i zgodny z prawem, w tym również kamienicę, która stała się powodem ataku na moją osobę” – napisał w przekazanym przez PAP oświadczeniu Marian Banaś.

“Z oburzeniem przyjmuję fakt łączenia mojej osoby z człowiekiem przedstawianym w reportażu filmowym” – czytamy także.

Przypomnijmy, że w reportażu “Superwizjera” widać, jak w wynajmowanej na godziny kamienicy, której właścicielem był obecny szef NIK, znany w krakowskim półświatku obwieszony złotem zarządca deklaruje, że “dzwoni do Banasia”.

Marian Banaś przyznał potem w TVP, że telefon rzeczywiście odebrał. W oświadczeniu przekazanym PAP pisze: “Kiedy zorientowałem się, że rozmawiam z osobą niebędącą dzierżawcą, przerwałem połączenie”.

“Obywatelom należy się jawność w życiu publicznym”

– Pewne w życiu są ponoć dwie rzeczy: śmierć i podatki – mówiła na konferencji w Sejmie Paulina Hennig-Kloska. – Uznałam, że to właśnie podatki mogą doprowadzić nas do prawdy nt. dochodów i majątków pana Banasia – dodała.

– Informacja o całokształcie rozliczeń podatkowych prezesa NIK może dać nam odpowiedź na dwa kluczowe pytania: czy majątek, który widnieje w oświadczeniu prezesa Banasia, został pozyskany w sposób legalny, pochodzi z legalnych źródeł wypracowanych przez prezesa NIK oraz czy dochody ujawniane w tych o świadczeniach nie były zaniżone – tłumaczyła posłanka KO.

Bez tajemnicy dla dobra publicznego

Platforma zapowiedziała skierowanie do szefa krakowskiej Izby Administracji Skarbowej wniosku o upublicznienie danych o podatkach zapłaconych przez szefa NIK. Wniosek dotyczy 5 grup: podatku dochodowego, podatku od czynności cywilnoprawnych, podatku od spadku i darowizn, od nieruchomości oraz od dochodów kapitałowych.

– Zdajemy sobie sprawę, że są to informacje objęte tajemnicą skarbową, ale może ją zdjąć szef Krajowej Administracji Skarbowej ze względu na ważny interes publiczny i konieczność urzeczywistnienia prawa obywateli do rzetelnego informowania nt. działań organów podatkowych i jawności życia publicznego – tłumaczyła Hennig-Kloska.

CBA powinna upublicznić raport

– Na podstawie informacji, które sam Marian Banaś przekazał w TVP, i jego oświadczań majątkowych uważamy, że pan Banaś mógł dopuścić się przestępstwa skarbowego, które jest opisane w art. 56 kodeksu karnego skarbowego – tłumaczył Izabela Leszczyna.

Wnioski z raportu, nad którym CBA pracowała od ponad 9 miesięcy, wciąż są owiane tajemnicą.

– Marian Banaś schował się w Najwyższej Izbie Kontroli, chce przez najbliższe 6 lat z parasolem PiS nad swoją głowa kontrolować życie publiczne w Polsce, a sam jest człowiekiem, który ma wiele do ukrycia – uważa posłanka.

Zapowiedziała także, że jeżeli CBA nie upubliczni raportu i nie zostanie zdjęta tajemnica z zeznań podatkowych Banasia, skieruje do prokuratury wniosek o postępowanie przeciwko naczelnikowi US w Krakowie, który dopuścił się zaniechania czynności, jakie powinien wykonać w stosunku do Mariana Banasia.

Banaś czyścicielem kamienic?

Ostanie doniesienia medialne nt. krakowskich kamienic, w których posiadaniu był Marian Banaś, każą podejrzewać, że szef NIK-u mógł “wyczyścić” kamienicę z lokatorów.

Dwie kamienice przy ul. Krasickiego, należące jeszcze niedawno do Banasia, znajdują się na tzw. czarnej liście urzędników – nieruchomości powinny należeć do miasta, lecz tak się nie dzieje ze względu na komplikacje natury prawnej.

Prawdą jest, że Marian Banaś nabył jedną z kamienic z lokatorami i sprzedał już niezamieszkałą. Część z nich miała zostać eksmitowana, część sama miała się wyprowadzić.

– Zastanawiam się, dlaczego Patryk Jaki z panem Kaletą nie zajmują się kamienicami w Krakowie – pytała Izabela Leszczyna.

– Warto się przyjrzeć, w jakich okolicznościach Marian Banaś nabył te kamienice. Okazuje się, że Banaś tak walczył z mafiami VAT-owskimi, jak darczyńca, od którego nabył kamienice, był w AK – dodała posłanka.

Gwałt czyściciela kamienic Mariana Banasia, że taki nikczemny człowiek był ministrem, jeszcze jest szefem NIK.

Xerofas

Na światło dzienne wychodzą kolejne fakty dotyczące Mariana Banasia, którego jeszcze nie tak dawno prominentni politycy PiS nazywali kryształową uczciwością. Tym razem okazuje się, że pan Banaś był też współwłaścicielem kamienicy sąsiadującej z tą, gdzie wynajmowano pokoje na godziny.

Z redakcją „Gazety Wyborczej” skontaktowała się Teresa H. S. mieszkająca od lat w USA. Okazuje się, że to właśnie z nią Banaś zakupił nieruchomość przy ul. Krasickiego 26. Kamienica ponad 100 – letnia, trzypiętrowa, o powierzchni ponad 422 m kw. Pani Teresa wyłożyła na jej zakup 200 tys. zł, a Banaś podjął się uwolnienia budynku od niewygodnych lokatorów i to był właśnie jego wkład w biznes. Po 9 latach sprzedali kamienicę za 1,2 mln zł i podzielili się pieniędzmi.

W 2014 roku Teresa H. S. uznała, że należy jej się jeszcze 100 tys. zł z odsetkami i oddała sprawę do sądu. Banaś przyznaje, że nie wywiązał się do końca z zawartej…

View original post 298 słów więcej

 

Bestia w sutannie

16 księży archidiecezji gdańskiej w oświadczeniu wysłanym do nuncjusza apostolskiego w Polsce abpa Salvatore Pennacchio potwierdziło prawdziwość informacji zawartych w reportażu TVN24 „Czarno na białym” na temat metropolity gdańskiego Sławoja Leszka Głódzia. „Ksiądz o abp Głódziu: „Publiczne poniżanie – on jest w tym naprawdę niezły”.

W swoim oświadczeniu duchowni wyrażają gotowość powtórzenia zarzutów wobec abpa Głódzia nuncjuszowi apostolskiemu w Polsce. Mówią o publicznym poniżaniu przez metropolitę gdańskiego, wymuszaniu pieniędzy i ubliżaniu im za zbyt niskie datki.

Nazwiska 16 księży zostały podane do wiadomości nuncjusza. Treść oświadczenia przekazano też do wiadomości Sekretariatu Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski.

Z reportażu TVN24 wynikało, że składane wcześniej przez księży skargi na postępowanie Głódzia pozostały bez echa. Nie zareagował na nie ani poprzedni, ani obecny nuncjusz  apostolski w Polsce.

– „W tym wypadku tylko systematyczna akcja typu: nie idziemy do kościoła (i nie dajemy na tace i inne) wywoła jakiś efekt, na reakcję z wewnątrz KK nie ma co liczyć, nawet na samego papieża Franciszka”; – „W wojsku jest fala, ale to, co wyprawiał Leszek to było tsunami”; – „Im się wydaje, że są niezatapialni. Przykład Irlandii wskazuje, że są w błędzie” – komentowali internauci.

– „W 2013 roku mówił, że zapłodnienie in vitro grozi autyzmem i upośledzeniami, a „z punktu widzenia genetyki zapłodnienie pozaustrojowe może stanowić zagrożenie dla człowieka” – tak o prof. Andrzeju Kochańskim – nowym krajowym konsultancie ds. genetyki klinicznej – pisze na Facebooku posłanka Lewicy Daria Gosek-Popiołek. Został on właśnie powołany na to stanowisko przez ministra zdrowia i będzie zajmował się m.in. programami leczenia niepłodności.

Kochański związany jest z Instytutem Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej im. M. Mossakowskiego Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Jest także ekspertem zasiadającym w Radzie Naukowej Ordo Iuris oraz Zespołu ds. Bioetyki Konferencji Episkopatu Polski.

W Ordo Iuris Kochański zajmował się m.in. sporządzaniem opinii na temat aborcji, badań prenatalnych i tabletek „dzień po”. Twierdził, że nierzadko badania prenatalne stanowią pretekst do późniejszego „zabicia dziecka”.

Polska Akademia Nauk miała odcinać się od jego poglądów i wypowiedzi.  Bartosz Arłukowicz, który w rządzie PO-PSL był ministrem zdrowia, domagał się, aby antynaukowe wypowiedzi Kochańskiego zbadała komisja etyki PAN.

Nominacją Kochańskiego jest zaskoczona prof. Olga Haus, prezes Zarządu Polskiego Towarzystwa Genetyki Człowieka. – Niestety, nikt nie konsultował z nami kwestii zmiany konsultanta, co było dotychczas dobrym obyczajem w relacjach naszego Towarzystwa z Ministerstwem Zdrowia. Nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał, dowiedziałam się – tak jak cały zarząd – w dniu, w którym zmiana nastąpiła. Odwołanie poprzedniej konsultant prof. Marii Sąsiadek uważam za dużą stratę dla całego środowiska, a moment został wybrany wyjątkowo niefortunnie – tuż przed egzaminami specjalizacyjnymi, nie wspominając o tym, że również przed końcem kadencji” – powiedziała prof. Haus w rozmowie z tygodnikiem „Polityka”.

Jest wicedyrektorem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, wicedyrektorem TVP ds. korporacyjnych i na dodatek podczas ostatnich wyborów pełnił funkcję pełnomocnika zarządu TVP ds. wyborów. Wszystkie te stanowiska piastuje Paweł Gajewski, a ma zaledwie 26 lat…

Jest też… świeżo upieczonym maturzystą. Według informatorów tygodnika „Polityka” Gajewski niedawno zdał ją eksternistycznie.

Jest uważany w TVP za prawą rękę Jacka Kurskiego. Nazywany jest „parasolem” – ponoć tak zwracał się do niego prezes TVP. „Ksywka” pojawiła się po opublikowaniu zdjęcia, zrobionego podczas festiwalu w Opolu. Na fotografii Gajewski trzyma rzeczony parasol nad Jackiem Kurskim i jego żoną.

Z danych – na podstawie sprawozdań finansowych TVP – opublikowanych przez portal Wirtualne Media wynika, że dyrektorzy i ich zastępcy zarabiają ok. 22 tys. zł miesięcznie brutto. Gajewski ma także do dyspozycji służbowy samochód.

Jego znajomość z Jackiem Kurski zaczęła się, kiedy obecny prezes TVP i Zbigniew Ziobro powołali do istnienia Solidarną Polskę. Gajewski został szefem młodzieżówki tej partii. Teraz – według rozmówców „Polityki” – jako wiceszef TAI Gajewski „dba, by ludzie Ziobry i on sam mieli zarezerwowany odpowiedni czas antenowy”.

Dziennikarce „Polityki” nie udało się skontaktować ze świeżo upieczonym maturzystą. Paweł Gajewski nie odbierał telefonu i nie odpowiedział na SMS.

Małgorzata Kidawa-Błońska ma wszystko, co potrzebne prezydentowi

Poseł Adam „Smród” Lipiński był gościem programu Gość Wydarzeń w Polsat News. Polityk PiS został zapytany przez prowadząca program Dorotę Gawryluk m.in. na temat zbliżających się wyborów prezydenckich.

Tak ten „Smród” wyglądający, jak parobek,  rzekł o kobiecie z ogromną klasą, poza jest poza jego zasięgiem:

– Donald Tusk ma duży potencjał i tu nie ma o czym dyskutować. (Tusk byłby groźniejszy?) – Sądzę, że tak. (…) Po to, żeby być prezydentem, wygrać wybory prezydenckie – trzeba mieć jednak duże doświadczenie, dużą determinację, odpowiednie otoczenie itd. Nie wiem, czy pani Kidawa to ma.

Kartofle pisowskie czują zagrożenie ze strony kobiety z klasą, jaką jest pani Małgorzata.

Xerofas

Jestem gotowa, aby w wyborach prezydenckich pokonać Andrzeja Dudę i mam pomysł, jak to zrobić; jeśli moja kandydatura zostanie wystawiona, biorę się do tego, żeby te wybory wygrać, kandydat KO będzie znany na początku grudnia – mówiła we wtorek Małgorzata Kidawa-Błońska (PO).

Kidawa-Błońska była pytana w rozmowie z gazeta.pl o ewentualny start w wyborach prezydenckich. „Jesteśmy na etapie wyłaniania kandydata czy kandydatki Koalicji Obywatelskiej na tę funkcję. Jeżeli będzie zgoda i będzie wystawiona moja kandydatura, ja z całą odpowiedzialnością biorę się do tego, żeby te wybory wygrać” – powiedziała.

Dopytywana, czy jest gotowa i miałaby pomysł, na to, żeby pokonać w wyborach urzędującego prezydenta Andrzeja Dudę, odparła: „mam pomysł i jestem gotowa”. Kidawa-Błońska zaznaczyła, że nie jest jeszcze kandydatką i nie prowadzi kampanii. Nie chciała powiedzieć, jaki ma pomysł na wygranie z Dudą.

Według Kidawy-Błońskiej, powinniśmy jak najszybciej poznać kandydata…

View original post 272 słowa więcej

 

Sąd nad Kaczyńskim, Tusk szczerze, a Banaś mafijnie

– „Złożyliśmy do sądu zażalenie na postanowienie o odmowie wszczęcia śledztwa w sprawie zarzucanego przez G. Birgfellnera Jarosławowi Kaczyńskiemu oszustwa wielkich rozmiarów” – poinformował na Twitterze Roman Giertych. On i Jacek Dubois są pełnomocnikami austriackiego biznesmena.

11 października prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa z zawiadomienia austriackiego biznesmena Geralda Birgfellnera o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Chodzi o budowę w centrum Warszawy dwóch wieżowców przez pisowską spółkę Srebrna.

Prokuratura, którą nadzoruje Zbigniew Ziobro, podjęła tę decyzję tuż przed wyborami do parlamentu. „Prokuratura odmówiła śledztwa dot. dwóch wież Kaczyńskiego – sprawa trafi do sądu”.

Dodajmy, że tego samego dnia prokuratura odmówiła również wszczęcia śledztwa w sprawie zawiadomienia, które złożyli posłowie PO. Dotyczyło ono możliwości popełnienia przestępstwa przez Jarosława Kaczyńskiego poprzez m.in. płatną protekcję, powoływanie się na wpływy oraz przekroczenie uprawnień przez funkcjonariusza publicznego.

Internauci w komentarzach obawiali się, że po ewentualnym uwzględnieniu przez sąd zażalenia, prokuratura niewiele zrobi: – „Ciekawe, co wymyślą. Oczywiście mogą to zażalenie po prostu olać. I nikt im nic nie zrobi”; – „Nie podniosą ręki na Pierwszego Sekretarza Polskiej Zjednoczonej Prawicy Rzeczypospolitej”; – „Zupełnie jak matka Kargula: „sąd sądem ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.

Więcej >>>

„Jak mówi obecna władza: uczciwi nie mają się czego obawiać” – napisał Donald Tusk na Twitterze. To zapowiedź wydania jego książki.

Wydawnictwo Agora premierę książki planuje na 12 grudnia. – „Szczerze” – dziennik opowiadający o kulisach europejskiej polityki i kluczowych momentach ostatnich lat” – napisano na Twitterze wydawcy.

Na stronie internetowej wydawnictwa można znaleźć pełniejszą zapowiedź. – „To niezwykły, osobisty dziennik Przewodniczącego Rady Europejskiej. Dzień po dniu towarzyszymy jego pierwszym krokom w nowej roli, poznajemy kulisy europejskiej polityki i śledzimy najbardziej dramatyczne wydarzenia ostatnich lat: zamachy terrorystyczne w Paryżu i Brukseli, kryzys uchodźczy, śmierć prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, niekończące się negocjacje w sprawie Brexitu” – czytamy.

Pod wpisem Tuska natychmiast pojawiło się mnóstwo komentarzy. – „Obecnej władzy z uczciwością nie po drodze”; – „Uczciwi nie mają się czego obawiać – dlatego listy poparcia do KRS nadal nie opublikowane”; – „Szkoda, że nie po angielsku. Akurat najlepszy czas, by zainteresować międzynarodowych czytelników”; – „Nie zapominajmy jeszcze o słynnym: za dobro nie wsadzamy” – zauważył internauta.

Niektórzy internauci i dziennikarze doszukują się w wydaniu książki początku kampanii prezydenckiej Donalda Tuska.

Wcale nie jest powiedziane, że urzędujący prezydent wejdzie do II tury – mówi nam dr Mirosław Oczkoś, ekspert od marketingu politycznego. – Kaczyński uprawia politykę bezwzględną, do tego przyprawioną arogancją, bezczelnością i pogardą, ale skuteczną. Opozycji proponuję spojrzeć w kalendarz i zastanowić się, jakie mają zasoby – podkreśla. – Według wszystkich znanych do dzisiaj podręczników PR i marketingu politycznego PiS jest na misji straceńczej i idzie na medialną rzeź. Ale najwyraźniej mają tak skonstruowany elektorat – i PiS o tym wie – że to nie dociera do elektoratu. Ci, którzy czytają gazety i oglądają szeroko publicystykę, zastanawiają się, jak to możliwe, a tymczasem badania pokazały, że 50 proc. elektoratu PiS-u nie słyszało nigdy o sprawie Banasia – mówi także nasz rozmówca. Pytamy też, czy kwestionowanie wyniku wyborów do Senatu to dobry ruch i jak będzie wyglądać kampania prezydencka.

JUSTYNA KOĆ: Jak ocenia pan ruchy PiS-u po wyborach? Kwestionowanie wyników do Senatu, wracający na stanowisko Marian Banaś, prokuratura odmawia wszczęcia śledztwa w sprawie dwóch wież… Czy to nie są wizerunkowe strzały w stopę? 

MIROSŁAW OCZKOŚ: Według wszystkich znanych do dzisiaj podręczników PR i marketingu politycznego PiS jest na misji straceńczej i idzie na medialną rzeź. Ale najwyraźniej mają tak skonstruowany elektorat – i PiS o tym wie – że to nie dociera do elektoratu. Ci, którzy czytają gazety i oglądają szeroko publicystykę, zastanawiają się, jak to możliwe, a tymczasem badania pokazały, że 50 proc. elektoratu PiS-u nie słyszało nigdy o sprawie Banasia. Gdy ktoś ogląda tylko TVP Info, to nie zobaczy tam Banasia jako złego człowieka, tylko jako bohatera, który walczył z mafią VAT-owską. Moim zdaniem

PIS PRZYJĄŁ STRATEGIĘ “NIE MAMY PAŃSKIEGO PŁASZCZA I CO NAM PAN ZROBISZ”. TO WIDAĆ PO SŁOWACH PANA BIELANA, KTÓRY WPROST MÓWI “ODBIJEMY SENAT”.

PiS pokazuje dobitnie, że bezczelność i ignorancja popłaca, podobnie jak pogarda dla przeciwnika. Okazuje się, że ludziom podoba się to, co pojmują jako wyraz twardości. Moim zdaniem to są najgorsze standardy. Trochę to przypomina targ niewolników na Wschodzie. To wszystko robi się już bardzo niesmaczne. PiS stosuje też technikę siania zamętu w szeregach przeciwnika – jak przeciwnik jest słaby, to jeszcze bardziej trzeba docisnąć – nie chce nikt przejść do nas dziś, to może jutro albo pojutrze. Bez żadnych zasad.

Czyli dalej teflon?
W zasadzie jedyną kością w gardle PiS-u jest “pancerny Marian”. Nie wiadomo, co jeszcze w tej spawie wypłynie, a to może zachwiać elektoratem umiarkowanym, który skusił się na programy socjalne. Podobnie problemem może być Gowin, który od początku opowiadał, że nie zgodzi się zniesienie 30-krotności składki, co z kolei oznacza, że budżet nie będzie jednak bez deficytu. To wszystko może zniechęcić ten nieżelazny elektorat.

CO DO ŚLEDZTWA W SPRAWIE DWÓCH WIEŻ OCENA JEST PROSTA – TO OZNACZA, ŻE ZACZYNAMY ŻYĆ W PAŃSTWIE BEZPRAWIA.

Czy bunt Banasia może zachwiać wizerunkiem prezesa? Wiadomo, że to kluczowy element w układance władzy PiS.
Do tej pory rzeczywiście było tak, że jak ktoś próbował podnieść rękę czy mrugnąć okiem nie tak, to zostawał szybko ukarany. Mieliśmy karne usunięcie Ziobry czy Hofmana.

Pan prezes jest pamiętliwy i dni Banasia na pewno są policzone. Nie wiem, czy zrobi to nowy Sejm, np. ustawą skróci kadencję szefa NIK-u – wiemy, że PiS to potrafi, czy wkroczy do gry Mariusz Kamiński i nastąpi spektakularne aresztowanie. To też otwiera nowe pole do spekulacji, co też pan Marian Banaś ma w papierach czy teczkach, bo bardzo długo funkcjonował na zapleczu PiS-u. Przypomnę postać, która nie jest oczywiście analogiczna, ale może rzucić trochę światła na sprawę: pana Kostrzewskiego, dawnego skarbnika PiS-u, który zrezygnował sam, niejako w tajemnicy. Pytanie, czy zrezygnował dlatego, że zobaczył, jakie to bagno, i że wcześniej czy później te grzeszki, grzechy i ciężkie grzechy władzy wypłyną, czy rzeczywiście był za słaby do pewnych działań i został usunięty.

PAN BANAŚ JEST PIERWSZĄ OSOBĄ PUBLICZNĄ, KTÓRA POWIEDZIAŁA “NIE” I OCZYWIŚCIE WIELE RYZYKUJE, CHYBA ŻE MA COŚ NA PANA PREZESA.

Wiemy, że Jarosław Kaczyński nie tylko nie wybacza, ale jest żądny zemsty i podejrzewam, że w PiS-ie trwa gorączkowe przygotowanie do tego, jak to zrobić. Jest też oczywiście teoria, że skoro Banaś jest nie do ruszenia, to wykonuje jakąś specjalną misję dla prezesa, ale ja nie widzę tej misji, bo na czym miałoby polegać dogadanie się prezesa z Banasiem: że jeden będzie bezczelny, a drugi będzie cicho siedział? Wizerunkowo to wygląda fatalnie, więc wątpię.

W tle mamy już początek kampanii prezydenckiej. To czas, kiedy wszystko może się zdarzyć?
Kaczyński zapowiedział już, że będzie to najtrudniejszy z bojów i że wszystkie rzeczy, które będą do zrobienia, zostaną zrobione. Dla mnie to w ogóle brzmi jak groźba. Prawdopodobnie z PiS-u wystartuje pan Duda, bo sprawdza się doskonale jako marionetka prezesa i trudno byłoby w pół roku wykreować kogoś nowego, chociaż jak pokazała sytuacja sprzed 4 i pół roku, jest to możliwe. Tym bardziej, że na opozycji sytuacja nie jest różowa i przypomina trochę poruszanie się w oparach absurdu. Tak jak 5 lat temu Komorowski był pewny, że wygra, tak teraz opozycja ciągle się zastanawia, kogo wystawić i wygląda na to, że ambicje polityczne przesłonią zdrowy rozsądek.

BYŁBYM TEŻ ZDZIWIONY, GDYBY WYSTARTOWAŁ DONALD TUSK, BO TO BYŁBY POWRÓT NA BOISKO KRAJOWE Z LIGI MISTRZÓW.

Jak powinna wyglądać ta kampania po stronie opozycji? Czy opozycja jest w stanie wygrać te wybory z PiS-em?
Na razie daje się rozgrywać PiS-owi. Wiadomo, że każda z koalicji wystawi swojego kandydata, bo to ważne tożsamościowo itd. Lewica wystawi pewnie Zandberga, PSL Kosiniaka-Kamysza, chociaż już pojawiają się przecieki, że Donald Tusk też by widział szefa ludowców jako kandydata, a że pojechał do niego Schetyna i wybił mu z głowy Kidawę… To jest amatorszczyzna w najprostszym wydaniu. I obawiam się, że to oznacza, że opozycja nie zrozumiała, na czym polega polityka w czystej postaci. Kaczyński uprawia politykę bezwzględną, do tego przyprawioną arogancją, bezczelnością i pogardą, ale skuteczną. Opozycji proponuję spojrzeć w kalendarz i zastanowić się, jakie mają zasoby.

NA PEWNO MOŻEMY MÓWIĆ O “EFEKCIE KIDAWY” I MOŻE SIĘ TEN POMYSŁ NIE WSZYSTKIM PODOBA, ALE ZAINWESTOWANO W NIĄ WIELE I ONA SAMA BARDZO DUŻO Z SIEBIE DAŁA. TO JEST SPORY KAPITAŁ. W CZASIE KAMPANII DO PARLAMENTU OBJECHAŁA CAŁĄ POLSKĘ, JEST ROZPOZNAWALNA. ANDRZEJ DUDA 5 LAT TEMU MÓGŁBY JEJ CZYŚCIĆ BUTY POD WZGLĘDEM ROZPOZNAWALNOŚCI.

Tymczasem widać już, że nie wszystkim się to podoba – oczywiście szczególnie facetom, którzy mają własne ambicje. Ten entuzjazm zaczyna już powoli wygasać, a co najgorsze, najbardziej walą w nią jej koledzy i koleżanki. Pani Julia Pitera powinna pomyśleć dwa razy, czy naprawdę chce być politykiem, bo mówienie na dzień po wyborach o koleżance, że “nie da rady” czy że “nie ma sił”, to klasyka gatunku, nawet nie strzelania sobie w kolano, ale w głowę.

To jak powinna wyglądać kampania po stronie opozycji? Gdy PiS 5 lat temu ujawnił swojego kandydata – Andrzeja Dudę – to większość, także publicystów, myślała, że chodzi o Piotra Dudę, przewodniczącego “Solidarności”, bo o Andrzeju słyszeli tylko krakowscy lokalni dziennikarze.
Zawsze na początku trzeba postawić sobie pytanie, jaki jest cel kandydowania. Andrzejowi Dudzie było łatwiej, ponieważ celem było to, aby zaistniał i ewentualnie wszedł do II tury, by podciągnąć wynik w wyborach parlamentarnych. Tymczasem życie pokazało dobitnie, że polityka jest sztuką możliwości.

JEŻELI TERAZ CELEM OPOZYCJI JEST WYGRANIE, A NIE ZROBIENIE WYNIKU – A TU JUŻ NIE MA WYNIKU, BO TO OSTATNIE WYBORY W CYKLU – TO TRZEBA ZROBIĆ TO SAMO, CO PIS 5 LAT TEMU.

Powiedzmy do końca listopada Koalicja Obywatelska wybiera kandydata, on jest 2 grudnia przedstawiany i cały ogień idzie w niego. Raz w tygodniu robi się wyniki badań, czego Polacy oczekują itp. Sprawdzane są mocne i słabe strony kandydata. Jest jeden sztab, w którym decyduje jedna osoba, która pracuje z kandydatką czy kandydatem. Nie wtrąca się szef partii, nie tworzą się grupy lobbystów, które mówią, że wiedzą lepiej, odsuwane są wszelkie grupy kolegów. Trzeba się zdać w dużej mierze na profesjonalistów, którzy potrafią zaplanować i wprowadzić. To działa tak samo jak promocja nowej linii kosmetyków. Politycy się zawsze oburzają, gdy mówimy, że są produktem, ale są. Niestety, także produktami show biznesu.

Ja wprowadziłbym jeszcze jeden element jako teoretyk marketingu – wcale nie jest powiedziane, że urzędujący prezydent wejdzie do II tury.

DLACZEGO NIE ZASIAĆ ZWĄTPIENIA W SZEREGACH PRZECIWNIKA? TRZEBA SZUKAĆ SŁABYCH PUNKTÓW.

Wszyscy przyjęli do wiadomości, że Andrzej Duda będzie kandydatem na prezydenta, i pewnie tak będzie, ale patrząc na doświadczenia Jacka Kuronia, który nie wszedł do II tury, a miał największe poparcie w sondażach, patrząc na doświadczenia Bronisława Komorowskiego – otwiera się tu wiele możliwości. Do tego wszystkiego potrzeba polityki z XXI wieku, a nie XX czy XIX. Trzeba mówić o ekologii, mówić do młodych ludzi, ale też wyciągać błędy Andrzeja Dudy. Dziś już mało kto mówi i pamięta, że odmawia on nominacji profesorskich. Z tego należy zrobić głośną sprawę. A takich spraw jest wiele. Tymczasem opozycja zaczyna pogrążać się we własnych sporach…

Banaś, Morawiecki, Kaczyński – kto na kogo ma haki?

Ta afera świadczy źle nie tylko o Marianie Banasiu i obozie politycznym, który jak ściana stał za jego kandydaturą na szefa NIK. Afera rujnuje reputację konstytucyjnej instytucji, która jest jednym z filarów działań antykorupcyjnych. Pokazuje, że wybór osób na najwyższe stanowiska państwowe jest pozbawiony jakichkolwiek standardów – pisze Grzegorz Makowski

Sprawa Mariana Banasia, prezesa Najwyższej Izby Kontroli wybranego z rekomendacji Prawa i Sprawiedliwości, mimo zaklęć prawicowych polityków i zapewnień o krystaliczności jego osoby nie chce zejść z publicznej agendy. Wręcz przeciwnie, zaczyna się rozgałęziać.

Okazuje się, że bliscy, wieloletni współpracownicy prezesa NIK, Arkadiusz B. i Krzysztof B. wiedli podwójne życie. Niby poprawiali wraz z Banasiem system kontroli skarbowej, ale wiele wskazuje na to, że równolegle korzystali z jego luk i wyłudzali miliony z podatku VAT. Obaj panowie już wiele miesięcy temu byli zatrzymani, aresztowani i mają postawione zarzuty.

Nic więc dziwnego, że nawet politycy PiS i jego satelitów zaczynają tracić wiarę w „pancernego Mariana”. Patryk Jaki niedawno stwierdził w jednym z wywiadów, że „[…] prezes Najwyższej Izby Kontroli Marian Banaś niedostatecznie wyjaśniał sprawę swoich oświadczeń majątkowych, mnie nie przekonał”.

Z kolei Joachim Brudziński, prawa ręka Jarosława Kaczyńskiego, delikatnie acz stanowczo opisał ciągnący się kryzys tak: „Pan prezes Najwyższej Izby Kontroli pracuje już na swój wizerunek, nie jest członkiem Prawa i Sprawiedliwości”. W ten sposób dał znać opinii publicznej, że PiS dystansuje się od swojego protegowanego i że „co złego to nie my”.

Marian Banaś stał się ewidentnym obciążeniem dla obozu prawicy. Jest czynnikiem politycznego ryzyka, który może zagrozić zbliżającym się wyborom prezydenckim, a nawet i następnym wyborom parlamentarnym.

A sprawa jest dość paskudna. Jest w niej wątek możliwych oszustw podatkowych i wątek obyczajowy. Dodatkowo sam Banaś tłumacząc się w mediach jeszcze się pogrąża przyznając, że jednak kontaktował się osobiście z najemcami jego kamienicy rodem z półświatka i opowiadając jak zaniżał cenę najmu, co zakrawa na przestępstwo skarbowe.

Co gorsza, na tle tej afery służby specjalne, które powinny były pana Banasia już dawno zweryfikować wypadają wyjątkowo nieudolnie. Wygląda na to, że z pobudek politycznych w ogóle go nie chciały weryfikować dopóki nie stało się to koniecznością, po dziennikarskim śledztwie.

Afera świadczy źle nie tylko o samym panu Banasiu i całym obozie politycznym, który jak ściana stał za jego kandydaturą na szefa NIK. Kryzys związany z jego osobą rujnuje reputację konstytucyjnej instytucji, która jest jednym z filarów działań antykorupcyjnych.

W zasadzie jednak, jest to typowa sytuacja „Polaka mądrego po szkodzie”, której można było uniknąć. Nie tylko dogłębnie weryfikując kandydata, ale przede wszystkim przeprowadzając rzetelny i transparentny wybór na stanowisko szefa NIK. Tam, bowiem gdzie zawiodły upartyjnione służby, tam mogłyby pomóc odpowiednie demokratyczne standardy wyboru, media i obywatele, którzy powinni mieć prawo do uczestnictwa w tych procedurach.

Państwo nie z wyboru

W Polsce istnieje sporo ważnych stanowisk państwowych, newralgicznych z punktu widzenia demokratycznego państwa prawa, które nie są obsadzane w drodze bezpośrednich wyborów. O tym, kto obejmie te funkcje decydują różne gremia, które zazwyczaj muszą też porozumieć się między sobą lub co najmniej wskazać swoich kandydatów.

Do tej kategorii zaliczają się m.in. sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, których wyboru dokonuje parlament, a prezydent wręcza nominacje i odbiera ślubowanie. Własnych kandydatów Sejm i Senat wskazują do Krajowej Rady Sądownictwa (zmieniona przez PiS ustawa o KRS wprowadziła tu element niekonstytucyjny, ponieważ środowiska sędziowskie zostały pozbawione możliwości bezpośredniego wskazania własnych członków Rady).

W zbliżony sposób wyznaczani są członkowie Rady Polityki Pieniężnej – częściowo wskazywani przez Sejm, częściowo przez Senat, a jeden z członków RPP jest też wskazywany przez prezydenta. Podobnie jest z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, Radą Mediów Narodowych, czy Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.

W przypadku prezesa Urzędu Ochrony Danych Osobowych (UODO), prezesa NIK czy Rzecznika Praw Obywatelskich, do wyboru tych osób niezbędne jest porozumienie między Sejmem i Senatem.

Nie jest to pełna lista ważnych stanowisk państwowych, które są obsadzane przez parlament, prezydenta, czy rząd. Widać jednak, że są to funkcje na których podejmuje się kluczowe decyzje dotyczące polityki pieniężnej, wymiaru sprawiedliwości, polityki historycznej, ochrony praw człowieka, czy szeroko pojętego bezpieczeństwa publicznego, czym między innymi zajmuje się Najwyższa Izba Kontroli. Stanowiska te powinny piastować osoby o najwyższych kwalifikacjach – merytorycznych, etycznych i charakterologicznych. Nade wszystko powinny to być osoby rozumiejące czym jest interes publicznych i kierujące się w swych działaniach wyłącznie tą przesłanką.

Przekleństwo upartyjnienia

Tymczasem upartyjnione do szpiku państwo, o czym po czterech latach rządów obozu prawicy wiemy już doskonale, niestety nie jest w stanie zagwarantować, że te stanowiska obejmą właściwe osoby. Po tym jak działa KRS, czy UODO widać doskonale, że głównym, a czasem jedynym kryterium wyboru jest lojalność partyjna. Stąd też ludzie, którzy znaleźli się na tych stanowiskach nie kierują się interesem publicznym, tylko partyjnym właśnie.

Niedawno, w sprawie grupy sędziów-hejterów, którzy działali w Ministerstwie Sprawiedliwości i Krajowej Radzie Sądownictwa, upartyjniona Rada stwierdziła, że żadnych przepisów nie łamano i nie naruszono żadnych standardów etycznych. Z kolei w sprawie nieujawnienia przez Kancelarię Sejmu list poparcia dla sędziów, którzy weszli w skład nowej KRS (PiS ukrywa je dlatego, że wyszłoby na jaw, że zapewne większość popierających tych kandydatów to sędziowie na delegacjach w Ministerstwie Sprawiedliwości) okazało się, że wbrew prawomocnemu wyrokowi sądu nazwisk tych nie poznamy. Wybrany z partyjnego nadania prezes UODO, były radny PiS, wydał decyzję administracyjną dającą pretekst Kancelarii Sejmu do niepublikowania nazwisk osób popierających – wbrew wyrokowi sądu, podkreślmy. Przypadki KRS czy UODO to jednak nic w porównaniu z NIK-iem. Ta instytucja bowiem ma o wiele większą siłę oddziaływania na państwo.

Dziurawe prawo i brak standardów

Obecnie wybór osób na najwyższe stanowiska państwowe właściwie jest pozbawiony jakichkolwiek standardów, poza formalnym, ogólnym rytuałem wynikającym wprost z ustaw – najczęściej lakonicznych i dziurawych. Dlatego w praktyce wybór tych osób jest pośpieszny i nietransparentny.

Przepisy w zakresie wymogów dotyczących kandydatów są bardzo ogólnikowe. Przykładowo, kryteria dotyczące prezesa NIK są sformułowane wyłącznie w konstytucji. Osoba taka nie może zajmować innego stanowiska, z wyjątkiem profesora szkoły wyższej. Nie może też należeć do partii politycznej, związku zawodowego, ani prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z godnością jego urzędu. W ustawie o NIK brak jakiegokolwiek dalszego doprecyzowania kim powinien być prezes.

Z kolei w przypadku sędziów Trybunału Konstytucyjnego ustawa zasadnicza stanowi jedynie, że muszą to być „osoby wyróżniające się wiedzą prawniczą” (dotyczą ich też ograniczenia innej działalności, podobnie jak w przypadku prezesa NIK). Teoretycznie więc, zgodnie z literą konstytucji sędzią TK mógłby zostać na przykład inżynier, który przy okazji wyróżnia się wiedzą prawniczą. W tym przypadku jednak dodatkowe kryteria formułuje ustawa statusie sędziów TK – muszą oni spełniać wymogi takie jak w przypadku sędziów Sądu Najwyższego lub Naczelnego Sądu Administracyjnego. Ale ich wybór pozostawia się procedurom opisanym w regulaminie Sejmu i Senatu, które są bardzo mało wymagające. W przypadku innych wysokich urzędów sytuacja jest podobna.

„Polski standard” wyboru najwyższych urzędników państwowych przypomina łapankę na ulicy, albo namaszczanie w jakimś tajnym stowarzyszeniu. Do ogólnikowych wymogów i dziurawych procedur dochodzi pośpiech i dezorganizacja.

Dobrą ilustracją tegoż jest przypadek prof. Henryka Wronkowskiego, kandydata do Rady Polityki Pieniężnej w 2016 roku. Popierające go PiS nagle wycofało rekomendację, gdy profesor był już w drodze na posiedzenie Sejmowej Komisji Finansów Publicznych, która miała głosować jego kandydaturę. Opinia publiczna nie miała szans dowiedzieć się dlaczego prof. Wronkowski nie otrzymał szansy, cóż takiego zawinił, jaką miał skazę.

Ustawowe terminy wyboru osób na najwyższe stanowiska państwowe są zbyt krótkie. Uniemożliwiają nie tylko śledzenie procesu, nie mówiąc już o udziale w nim, ale też przygotowanie się kandydatów. Mamy do czynienia z grą pozorów, w której nie ma możliwości przesłuchania, a jedynie pobieżna akceptacja kandydata. W konkury stają więc „pewniacy”, którzy de facto są już wcześniej wybrani przez partie mające większość w parlamencie, gdzieś przy winie i cygarach.

Brak też standardów i jakichkolwiek wymogów co do tego jak kandydaci na te stanowiska mają się przygotować i jakie informacje mają przekazać tym, którzy dokonują oceny i wyboru oraz opinii publicznej. W praktyce wyboru dokonuje się więc „po znajomości”, na podstawie zdawkowych biografii i niewiele mówiących CV, w których prezentuje się wyłącznie pozytywne cechy kandydata. Jednocześnie, ponieważ kandydaci nie mają żadnego obowiązku odpowiadania na pytania dziennikarzy i obywateli, a zdarza się, że nie odpowiadają nawet na pytania posłów i senatorów (lub wręcz są z tego „zwalniani” przez promującą ich partyjną większość), żeby dowiedzieć się o mankamentach takiej osoby trzeba przeprowadzić prywatne śledztwo.

Obecny stan prawny i praktyka tworzą niesłychany chaos jeśli chodzi o wymogi kompetencyjne i tryb wyboru takich osób, wystawiając tym samym instytucje, którymi później takie osoby kierują na ogromne ryzyko. Jeśli wybrany zostanie ktoś o niewystarczających kompetencjach lub kontrowersyjny (jak w przypadku obecnego prezesa NIK) problem będzie mieć instytucja, a nawet całe państwo.

Można wybierać lepiej

Jak można byłoby lepiej zorganizować proces wyboru na stanowiska sędziów Trybunału Konstytucyjnego, Rady Polityki Pieniężnej, czy NIK pokazały działania takich organizacji jak Fundacja Batorego, Helsińska Fundacja Praw Człowieka (HFPC) czy Instytut Prawa i Społeczeństwa (INPRIS), które monitorowały obsadę różnych wysokich urzędów.

W raporcie „Pod lupą obywateli – standardy, regulacje i praktyka wyborów na wysokie stanowiska publiczne” wydanym w 2017 roku znalazła się zarówno diagnoza, jak i rekomendacje odnośnie tego jak ulepszyć te procedury.

Sytuację mógłby poprawić odpowiednio zorganizowany tryb wyboru takich osób. Taki, który tworzyłby możliwość realnego uczestniczenia w nim posłom, senatorom, obywatelom (w tym zwłaszcza ekspertom i organizacjom strażniczym) i mediom. Taki tryb musiałby również zmuszać kandydatów do solidnego przygotowania się do debaty i prezentacji swojej osoby. Musiałby być również publicznie dostępny (np. poprzez transmisję w internecie).

To oczywiście wydłużałoby całą procedurę, ale czy nie lepiej publicznie prześwietlić kandydatów na tym etapie, niż później rozkładać ręce, jak w przypadku pana Banasia i apelować do niego, żeby może sam zrezygnował, bo nie ma innego sposobu, żeby zdjąć go ze stanowiska. Ponadto, zaletą takiego otwarcia procesu wyboru kandydatów na te stanowiska byłoby odanonimizowanie instytucji. Dzięki debacie i szerszej, publicznej prezentacji kandydatów obywatele mieliby szansę poznać nie tylko ich, ale też urzędy, które mieliby obejmować.

O tym, że taki proces może wiele zmienić świadczą chociażby doświadczenia INPRIS i HFPC, które monitorowały wielokrotnie wybory na sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Kilka razy udało się nawet zorganizować obywatelskie przesłuchania z udziałem kandydatów. W trakcie jednego z takich monitoringów, w 2010 roku, okazało się, że (nieżyjący już) prof. Bogusław Banaszak zataił informację o postępowaniu, które toczyło się wobec niego w związku z podejrzeniem o plagiat (w 2016 roku zapadł wyrok skazujący Banaszaka). Informacja ta wyszła jednak na jaw dzięki monitoringowi i profesor Banaszak zrezygnował wówczas z kandydowania (potem, w 2017 roku, mimo ciążącym na nim wyroku, został wybrany głosami PiS do TK).

Gdyby parlament poważnie traktował wybór prezesa NIK, a możliwość uczestnictwa w tej procedurze mieli też obywatele i media, sytuacja z panem Banasiem nie mogłaby się zdarzyć. Swoje pytania w trakcie porządnie zorganizowanego przesłuchania mógłby zadać choćby dziennikarz Bertold Kittel, któremu pan Banaś odmówił wywiadu w trakcie przygotowywania materiału na temat kontrowersji w jego oświadczeniach majątkowych. Przejrzysta i otwarta procedura mogłaby zapobiec temu, czemu nie zapobiegły (a jak wiele wskazuje, nie chciały zapobiec) służby państwa – upartyjnione i nieskore do kwestionowania stanowiska polityków partii rządzącej.

Do prawdziwych demokratycznych standardów jeszcze nam daleko

Jak dotąd mimo wysiłków wielu organizacji społecznych żaden skład Sejmu, czy Senatu nie był autentycznie zainteresowany, żeby przeprowadzić solidny proces wyboru na jakiekolwiek wysokie stanowisko państwowe – zrobić to bez pośpiechu, zorganizować przesłuchanie, dopuścić do zadawania pytań media i obywateli, zobowiązać kandydatów do odpowiedzi i przedstawienia szczegółowych informacji na piśmie.

Nie mam złudzeń, że uda nam się szybko osiągnąć takie standardy wyboru na najwyższe stanowiska państwowe jakie obowiązują w USA, Wielkiej Brytanii, czy w Unii Europejskiej. Tam przesłuchanie kandydatów do sądów konstytucyjnych, na kluczowe stanowiska w administracji rządowej, czy do Komisji Europejskiej trwa nie klika godzin, ale tygodnie lub nawet miesiące. W tym procesie swoje miejsce mają media i organizacje społeczne. W trakcie publicznych przesłuchań można poznać taką osobę i wyrobić sobie o niej zdanie.

Oczywiście żadne system nie jest idealny. Zdarza się, że wybierane są osoby budzące kontrowersje, jak sędzia Sądu Najwyższego USA Brett Kavanaugh, który był oskarżany o alkoholizm i molestowanie seksualne. Ale jednak taki otwarty rozbudowany wybór zmniejsza ryzyko. Niedawno w ramach toczącego się wciąż procesu formowania Komisji Europejskiej, z konkurencji o fotel komisarzy odpadli Rovana Plumb i László Trócsányi. Między innymi z powodu „nierozwiązywalnych konfliktów interesów”, które wykazano w trakcie przesłuchań. Teki komisarza nie otrzymała też Sylvie Goulard, francuska kandydatka, na której ciążą zarzuty o korupcję. O mało co nie odrzucono również polskiego kandydata Janusza Wojciechowskiego, któremu zarzucano nadużycia finansowe, ale co ważniejsze, brak kompetencji.

Niestety w Polsce obywatelom nie jest dany pełny wgląd w to, kto obejmuje najwyższe stanowiska państwowe. Nie mówiąc już o uczestnictwie w procedurze wyboru. Nie dba o to obóz prawicy, nie dbały poprzednie rządy. Teraz przekonujemy się na własnej skórze jakie to ma konsekwencje dla państwa.

Morawieccy mają więcej za paznokciami niż nam się wydaje. To może być nawet najcięższe oskarżenie – zdrada. Pisze o tym Tomasz Piątek.

Czytaj tutaj >>>

Skargi na wysokiego urzędnika resortu finansów wpływały do Kancelarii Premiera już w 2016 r., ale wtedy je zlekceważono.

Marian Banaś, obecny prezes NIK, zapewniał nas, że nie wiedział o przestępczej działalności Arkadiusza B., który w czasach pracy w resorcie finansów był jednym z najbliższych jego współpracowników. Tymczasem to jemu jako wiceministrowi podlegało Biuro Inspekcji Wewnętrznej, które ma za zadanie rozpoznawać, wykrywać i zwalczać m.in. przestępstwa korupcyjne, przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez pracowników i funkcjonariuszy Krajowej Administracji Skarbowej. A skargi na B. – jak ustaliła „Rzeczpospolita” – wpływały do biura od ponad 3 lat.

ROZLICZANIE AFERY

Arkadiusz B., szef Krajowej Szkoły Skarbowości, oraz Krzysztof B., dyrektor Departamentu Kontroli Celnej, Podatkowej i Kontroli Gier Ministerstwa Finansów, w czasie, kiedy pracowali w resorcie, mieli kierować grupą przestępczą, która poprzez sieć spółek, zarejestrowanych m.in. w Czechach, fikcyjnie handlowała sztuczną biżuterią oraz tarcicą i w ciągu blisko czterech lat wyłudziła 5 mln zł VAT (zarzuty ma łącznie 15 osób). Arkadiusza B. odwołano ze stanowiska niespełna dwa miesiące przez zatrzymaniem go przez Centralne Biuro Śledcze Policji – od stycznia tego roku siedzi w areszcie. Krzysztof B. – także już były dyrektor – wpadł we wrześniu 2018 r.

Skandal w resorcie finansów ujawniliśmy i opisaliśmy w piątkowej „Rzeczpospolitej”. Po burzy, jaką wywołał nasz tekst w służbach i polityce, trwa rozliczanie tej afery. Kto i dlaczego pozwolił, by grupa działała tak długo – gdy czas potęgował straty?

Ministerstwo Finansów wydało oświadczenie, zapewniając, że w Krajowej Administracji Skarbowej utworzono specjalne Biuro Inspekcji Wewnętrznej (BIW), które „zapobiega tym przestępstwom i ściga ich sprawców, a także współpracuje z innymi służbami i organami ścigania w sprawach dotyczących pracowników oraz funkcjonariuszy KAS. Taka intensywna współpraca miała i ma również miejsce w sprawie opisywanej przez media” – twierdził resort.

To prawda. Biuro współpracowało z policyjnym CBŚP. Jednak to nie BIW, ale policja – jak ustaliliśmy – wykryła, że za procederem stoją wysokiej rangi ministerialni urzędnicy. Dlaczego własnymi siłami nie wykryło tego Biuro Inspekcji Wewnętrznej resortu? Tego oświadczenie ministerstwa nie wyjaśnia.

PÓŁTORA ROKU W SZUFLADZIE

Nieco światła na pracę BIW rzuca inna sprawa. We wrześniu 2016 r. (pół roku po utworzeniu Krajowej Administracji Skarbowej) „pracownicy Ministerstwa Finansów” w anonimowym liście poskarżyli się na Arkadiusza B. (wtedy jeszcze dyrektora Centrum Edukacji Zawodowej Resortu Finansów), że rzekomo nadużywa on stanowiska. „Za wszelką cenę wykorzystuje zaufanie kierownictwa MF tylko i wyłącznie dla swoich korzyści materialnych” – wskazali w liście.

Jego autorzy twierdzili, że B. miał zasiadać w komisji egzaminacyjnej m.in. do służby przygotowawczej i „inkasować za każdy egzamin 2–3 tys. zł” – choć powinien to robić w ramach obowiązków służbowych. Sugerowali też, że B. miał dopuszczać się nepotyzmu, bo „zatrudnił w resorcie finansów swoje dzieci”.

Kancelaria Premiera, która otrzymała pismo, szybko, bo w październiku 2016 r., przesłała je do Ministerstwa Finansów, ale tu przeleżało półtora roku – dopiero w styczniu 2018 r. trafiło do tutejszego Biura Inspekcji Wewnętrznej, które po wstępnej analizie uznało za celowe sprawdzenie, czy i kiedy Arkadiusz B. brał udział w komisjach egzaminacyjnych na studiach podyplomowych (tam znaleziono jego nazwisko), czy brał wynagrodzenie z Krajowej Szkoły Skarbowości i w jakiej wysokości. Za celowe BIW uznało też zbadanie, czy z tej szkoły wynagrodzenie bierze córka B. i na jakiej podstawie zatrudniono ją w ministerstwie – w Departamencie Kluczowych Podmiotów – skoro w 2013 r., gdy została przyjęta, nie było naboru na takie stanowisko.

Nasi rozmówcy twierdzą, że wiosną ubiegłego roku ówczesny szef BIW poszedł do nadzorującego jego biuro wiceministra Mariana Banasia, by wszcząć kontrolę operacyjną wobec Arkadiusza B. Efekt? Arkadiusz B. nadal pracował w ministerstwie. A funkcjonariusza, który był oddelegowany do BIW z policyjnego Biura Spraw Wewnętrznych, wkrótce odwołano.

Ta drobna z pozoru sprawa może sugerować, że do BIW niechętnie przekazywano sygnały wymagające sprawdzenia. Jeden z naszych rozmówców twierdzi wręcz, że w czasie, kiedy szefem BIW był oddelegowany do tego policjant, to sprawy, którymi chciało zająć się biuro, były blokowane. Aż dociekliwego szefa BIW zmieniono. Czy ostatecznie zweryfikowano sugestie z anonimu? Nic na to nie wskazuje.

ZNAJOMOŚĆ ZE SPÓŁKI

Pytań wokół siedzącego w areszcie Arkadiusza B. jest więcej. Oficjalnie jest on – od 2015 r. – prezesem jednej spółki zarejestrowanej w Poznaniu, zajmującej się pomocą osobom wywłaszczonym w czasach PRL. Nie ma to wprawdzie nic wspólnego z zarzutami prokuratury za wyłudzenia VAT, ale z rejestrów wynika, że w tym samym czasie do tej spółki trafił z Arkadiuszem B. prawnik prof. Piotr Pogonowski, który kilka miesięcy później został szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, oraz prof. Konrad Raczkowski – były i wtedy również przyszły wiceminister finansów (na krótko powrócił do resortu wraz z nowym rządem Beaty Szydło jako specjalista ds. nadużyć finansowych – był m.in. konsultantem Europejskiego Urzędu ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych w Brukseli, a także ekspertem od podatków).

Pytania do Piotra Pogonowskiego, szefa ABW, o znajomość z Arkadiuszem B. wysyłaliśmy już 18 października, ale odpowiedzi nadeszły dopiero po naszym tekście „Przestępczy skandal w resorcie finansów”.

Stanisław Żaryn, rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych, informuje nas, że „Arkadiusza B. prof. Piotr Pogonowski poznał w ramach wspólnej pracy w Ministerstwie Finansów w latach 2006–2007″ (obaj byli dyrektorami: B. – logistyki, a Pogonowski – prawnego). Z odpowiedzi nie dowiadujemy się, kto w 2015 r. zaproponował Pogonowskiemu wejście do spółki – i czy był to Arkadiusz B. „Na skutek braku możliwości realnego wykonywania zadań członka Rady Nadzorczej (m.in. nieuzyskania informacji od Zarządu i Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy Spółki na temat sytuacji prawnej i finansowej Spółki) w dniu 10 lipca 2015 r. prof. Piotr Pogonowski złożył rezygnację z funkcji” – odpowiada Stanisław Żaryn i podkreśla, że „insynuacje, jakoby prof. Pogonowski brał udział w procederze przestępczym, spotkają się ze zdecydowaną reakcją prawną”.

Również prof. Raczkowski wyjaśnia, że szybko pożegnał się z pracą w agencji wywłaszczeń. „W roku 2015 r. nie zostały mi udostępnione dokumenty księgowe i sprawozdawcze spółki, co było powodem mojej rezygnacji” – podkreśla w odpowiedzi na nasze pytania Konrad Raczkowski.

Czy Arkadiusz B. chciał poprzez takie znajomości budować sobie strefę wpływów, parasol ochronny? Trudno to jednoznacznie ustalić.

SPRAWA DLA KOMISJI ŚLEDCZEJ

Wyjaśnień dotyczących współpracowników Mariana Banasia z czasów jego pracy w Ministerstwie Finansów zażądali w piątek od premiera posłowie PO–KO. Zapowiedzieli, że jeśli nie będzie ich w obecnej kadencji Sejmu, to w nowej będą domagać się komisji śledczej.

– Prawo i Sprawiedliwość, które mówiło, że walczy z mafiami VAT-owskimi, tak naprawdę wpuściło mafię VAT-owską do Ministerstwa Finansów – mówił poseł Sławomir Nitras na konferencji w Sejmie, uznając naszą publikację za „wstrząsającą”.

Twierdzenie resortu finansów, że w „Krajowej Administracji Skarbowej zatrudnionych jest ponad 60 tys. pracowników i funkcjonariuszy; jednostkowe przypadki zachowań niezgodnych z prawem zdarzają się w każdej organizacji” brzmi groteskowo. Arkadiusz B., Krzysztof B. i szef największego w Warszawie urzędu skarbowego mający zarzuty wyłudzeń VAT to nie byli szeregowi pracownicy, ale urzędnicy wysokiego szczebla, w dodatku zaangażowani w zwalczanie nadużyć VAT.

  • Autorka ujawnia mechanizmu działania typowego trolla. Trzeba być systematycznym i pisać kontrowersyjnie, a także działać w sposób zorganizowany
  • Trolle działają według zleceń, są aktywne podczas afer, konfliktów oraz w tematach kontrowersyjnych
  • Dzięki dotacjom z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) – od listopada 2015 r. do sierpnia 2019 r. Cat@Net otrzymała blisko 1,5 mln zł
  • W firmie pracuje 14 osób, które prowadzą 170 troll-kont w mediach społecznościowych. Trollowały m.in. dla TVP – ocieplając wizerunek Jacka Kurskiego
  • Ogółem treści produkowane przez Cat@Net mogły wygenerować nawet 168 milionów odsłon
  • „Newsweek” ujawnia powiązania agencji – to środowiska związane z „Najwyższym Czasem” czy „Gazetą Polską”, a także Antonim Macierewiczem i Bartłomiejem Misiewiczem

Dziennikarka „Newsweeka” Katarzyna Pruszkiewicz przez pół roku wcielała się w rolę trolla. W najnowszym artykule opisuje, w jaki sposób rekrutowała się do firmy Cat@Net. Pracownica tygodnika wyczerpująco przedstawia oczekiwania, jakie stawiała przed nią farma trolli, czym zajmowała się firma, a także z kim jest powiązana.

Aby zapoznać się z pełnym śledztwem Katarzyny Pruszkiewicz, przeczytaj poniższe materiały:

Budowanie tożsamości

„Zakładam konto na Twitterze. Staję się prawicową, patriotyczną »Panną z Żoliborza«, z flagą Polski w opisie. Piszę, że jestem tradycjonalistką, śpiochem, gadułą. Że wciąż studiuję. Alicja (rekruterka – red.) dała mi wskazówki: ważne jest to, aby konto było jak najbardziej wiarygodne – ja wiem, że jestem prawdziwą osobą, teraz jeszcze inni użytkownicy Twittera muszą w to uwierzyć. Przypominam sobie strzępy porad od Alicji: oprócz wpisów »społeczno-politycznych« muszę pokazać wymyśloną siebie. Studiuję? Wstawiam zdjęcie z uczelni. Ugotowałam obiad? Chwalę się na Twitterze. Nowe paznokcie? Wklejam zdjęcie. Takie drobiazgi budują autentyczność konta” – czytamy w tekście.

Autorka ujawnia mechanizmy działania typowego trolla. Trzeba być systematycznym i pisać kontrowersyjnie, a także działać w sposób zorganizowany. Trolle działają według zleceń, są aktywne podczas afer, konfliktów oraz w tematach kontrowersyjnych.

„Moja fikcyjna »Panna z Żoliborza« wybiera hasztag #niepopieramstrajkunauczycieli. Piszę o dzieciach jako zakładnikach, nauczycielach jako egoistach i ludzi z nieuzasadnionymi roszczeniami. O nauczycielkach w drogich szalikach, które mają miny, jakby pracowały za karę. Chwalę starania rządu, który chce załagodzić sytuację. Piszę, komentuję, podaję dalej. Pannę z Żoliborza zaczynają obserwować kolejne konta. Im więcej obserwujących, tym bardziej konto staje się wiarygodne” – pisze Katarzyna Pruszkiewicz.

Organizacja pracy

Dziennikarka ujawnia wiele screenów z wewnętrznego komunikatora farmy trolli. Ukazuje w ten sposób metody, jakimi posługują się trolle, ich mobilizowanie się do lepszej pracy – wzajemnie chwalą i krytykują treść hejterskich wpisów.

Z tekstu dowiadujemy się także, jak pod względem formalnym działała firma Cat@Net. Promując się jako agencja e-PR skupiająca specjalistów ds. kreowania wizerunku, zwłaszcza w mediach społecznościowych, od lat zatrudnia przede wszystkim osoby niepełnosprawne. Dzięki temu otrzymuje dotacje z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) – od listopada 2015 r. do sierpnia 2019 r. Cat@Net otrzymała z PFRON blisko 1,5 mln zł.

W firmie pracuje 14 osób, które prowadzą 170 troll-kont w mediach społecznościowych. Trollowały m.in. dla TVP – ocieplając wizerunek Jacka Kurskiego. Agencja zajmowała się także atakiem na Jurka Owsiaka i WOŚP czy na Pawła Adamowicza, choć z jej usług korzystał także lewicowy polityk Andrzej Szejna. Skorzystał, by dostać się do Parlamentu Europejskiego – ujawnia „Newsweek”.

Olbrzymi zasięg w internecie

ISD Global na prośbę „Newsweeka” przeanalizował kampanię Cat@Net. Ustalił w ten sposób, że od września 2017 r. do maja 2019 r. firma wyprodukowała 10 tys. postów na temat TVP. Tweety o TVP czy Jacku Kurskim mogły zebrać nawet 15 mln odsłon.

To nie koniec statystyk – między kwietniem 2016 r. a połową października 2019 r., na zlecenie różnych podmiotów Cat@Net wyprodukowała 250 tys. tweetów, 94 troll-konta na Twitterze, 70 na Faceboku, po dwa na Instagramie i Youtubie – do obsługi tego wszystkiego wystarczyło 14 osób. Ogółem treści produkowane przez Cat@Net mogły wygenerować nawet 168 milionów odsłon.

Powiązania Cat@Net

„Newsweek” w swoich doniesieniach wskazuje także na powiązania Cat@Net. Okazuje się, że według KRS, głównym udziałowcem firmy jest Adam Wojtasiewicz – wicenaczelny „Najwyższego Czasu”, zaś sama farma miałaby być jedynie podwykonawcą m.in. PR-owej agencji Art-Media, która jest rzekomo powiązana ze środowiskiem „Gazety Polskiej”. To Art-Media miała odpowiadać za pośrednictwo między Cat@Net a TVP.

Inne powiązania są równie szokujące. Zdaniem „Newsweeka” trop Art-Media prowadzi do środowiska Antoniego Macierewicza i Bartłomieja Misiewicza.

Kwestia niepodległości dzieli Szkotów na pół. Polscy imigranci mogą więc przeważyć szalę zwycięstwa.

Union Jack, flaga Zjednoczonego Królestwa, dumnie łopoce nad hotelem Balmoral, wspaniałym wiktoriańskim gmachem postawionym w samym centrum Edynburga. Ale to już wyjątek. Niemal wszędzie indziej zastąpiono ją białym krzyżem na niebieskim tle, barwami Szkocji. Jeden z wielu sygnałów, jak bardzo 312-letnia unia z Anglią jest zagrożona.

– Sondaże są różne, ale zasadniczo poparcie dla niepodległości sięga już 50 procent. Szkoci popierają ugrupowania lewicowe i od lat dostają w Londynie rządy torysów, bo są przegłosowani przez Anglików. Ale to brexit, którego tu nie chciano, przelał czarę goryczy – tłumaczy „Rzeczpospolitej” Scott Macnab, szef działu politycznego dziennika „The Scotsman”.

Na początku października pierwsza minister Szkocji Nicola Sturgeon ogłosiła, że w przyszłym roku ta zmiana nastrojów przełoży się na bardzo konkretny efekt: powstanie w Europie nowego państwa. Plan jest może nieco na wyrost, ale to nie pusta groźba czy kataloński skok w bezprawie. Bo ścieżek do wymuszenia ponownego (po tym w 2014 r.) referendum niepodległościowego jest kilka. Jedna to utworzenie w razie przedterminowych wyborów koalicji Szkockiej Partii Narodowej (SNP), która już teraz jest trzecią siłą w parlamencie w Westminsterze z laburzystami, ale pod warunkiem zgody Londynu na głosowanie w sprawie niepodległości. Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn jest na taki układ otwarty. Inna to pozew przed szkockimi sądami.

Ustawa o dewolucji władzy Szkocji z 1998 r. nie precyzuje, kto ma prawo do rozpisania referendum. Może mógłby to zrobić nasz parlament (Holyrood)? – zastanawia się Macnab. – Ale nawet w takim przypadku to Londyn musiałby dokonać samej proklamacji niepodległości – przyznaje.

Wreszcie sam rząd torysów mógłby się zgodzić na kolejne referendum, jeśli w wyborach SNP odniosłaby wielki triumf i nacisk Edynburga okazałby się niemożliwy do powstrzymania.

DENTYSTA JUŻ WYJECHAŁ

Wynik głosowania najprawdopodobniej rozstrzygnęliby w takim przypadku jednak nie sami Szkoci, ale mieszkający w prowincji imigranci z krajów UE. To 200 tys. osób, 7 proc. uprawnionych do głosowania – strategiczna liczba wobec tak równego podziału elektoratu. Co prawda bez brytyjskiego obywatelstwa nie mogli oni ani wybierać deputowanych w Westminsterze, ani brać udziału w referendum w sprawie brexitu. Ale Sturgeon zadbała, aby w wyborach do szkockiego parlamentu, a także referendum niepodległościowym zasady były o wiele bardziej liberalne – wystarczy numer ubezpieczenia społecznego.

– Dla mnie to jest temat bardzo emocjonalny, osobisty. Mieszkam w Szkocji od 24 lat, a jednak z powodu brexitu już nie czuję się tu u siebie w domu. Syn wyjechał do Szwajcarii, mój dentysta do Hamburga, także przyjaciółka przeprowadziła się na kontynent, bo boi się, że zabraknie leków dla jej dziecka, które ma białaczkę. Ja uważam, że trzeba jeszcze walczyć z tym szaleństwem. Jestem artystką, organizuję koncerty na rzecz niepodległej Szkocji, jedynej drogi do powrotu do zjednoczonej Europy. Dla nas swoboda podróżowania to podstawa – mówi „Rzeczpospolitej” Claudia Zeiske, Niemka mieszkająca w Huntly na północ od Edynburga.

Stefano Cattarin takich ambicji nie ma. Bo też korzeni nie zapuścił tu tak głębokich. Gdy przez pół roku nie mógł znaleźć pracy w rodzinnych Włoszech, przyjechał w grudniu do Edynburga, gdzie w trzy dni znalazł zajęcie – w recepcji hotelu Piries. Teraz obawia się, że może to wszystko stracić, bo tylko ci, którzy mieszkają legalnie w Wielkiej Brytanii od pięciu lat, mają w razie brexitu gwarancję pobytu. Rozwiązaniem może być niepodległa Szkocja.

Julia Stachurska nie ma jednak wątpliwości, że to Polacy mogą przechylić szalę na rzecz niepodległego państwa. Ich siła tkwi po prostu w liczbach: to 86 tys. osób, prawie połowa wszystkich, którzy przyjechali do Szkocji z innych krajów Unii.

Nicola Sturgeon doskonale zdaje sobie z tego sprawę: dwa miesiące temu powierzyła 19-letniej Polce nadzór nad strukturami SNP na wyższych uczelniach, chodzi aż o 3,7 tys. osób.

– To wspaniała kobieta, realny człowiek, a nie fasadowy polityk. Gdy mnie widzi, zawsze się pyta, jak mi idzie z legalizacją pobytu, statusu osoby osiedlonej – mówi „Rzeczpospolitej” Julia Stachurska.

PRAWA KOBIET

Do Szkocji przyjechała 12 lat temu, gdy po rozwodzie mama musiała pilnie szukać jakiegoś dochodu. Pracę znalazła w jednej z fabryk w Wishaw, przemysłowym zagłębiu zbudowanym wokół Glasgow.

– To Unia Europejska dała nam wtedy ratunek, dzięki niej mogliśmy skorzystać ze swobody przemieszczania się osób – odpowiada, gdy pytam, czy nie czuje wyrzutów sumienia, że dziś działa na rzecz rozpadu Zjednoczonego Królestwa, które w krytycznym momencie rzuciło mamie koło ratunkowe.

Ale to nie niepodległość była powodem, dla którego dziewczyna związała się początkowo z SNP. Chodziło raczej o trudne doświadczenia rodzinne, postać ojca, z którym nie ma dziś żadnego kontaktu. Szkoccy nacjonaliści są bowiem też ugrupowaniem bardzo mocno zaangażowanym w prawa kobiet, podobnie jak osób LGBT.

Scott Macnab tłumaczy: „To jest bardzo długa tradycja sięgająca rewolucji przemysłowej, gdy Glasgow wyrósł na drugi po Londynie ośrodek produkcyjny. Silne związki zawodowe dały początek wizji państwa socjalnego, którą od laburzystów przejęło SNP”.

Julia mówi dziś lepiej po angielsku niż po polsku. I to z charakterystycznym szkockim akcentem. W końcu nigdy nie chodziła do innych niż tutejsze szkół. Ale nie da się wykluczyć, że w razie brexitu mogłaby zostać z Wysp wyrzucona.

– Nigdy nie przyszło mi do głowy występować o brytyjskie obywatelstwo, gdy oglądam Borisa Johnsona, nie mogę się z tym identyfikować – tłumaczy. Ale tak jak bardzo wielu obywatelom Unii władze robią jej problemy z przyznaniem statusu osoby osiedlonej.

– Torysi chyba chcą skorzystać z tej okazji, aby „wyczyścić” społeczeństwo z osób niepożądanych – zastanawia się.

Wizja kolejnej przeprowadzki z musu, tym trudniejszej, że mama od niedawna znowu wychowuje sama małe dziecko, w naturalny sposób wciągnęła młodą studentkę do zaangażowania się w niepodległościową sprawę: przemawia na wiecach SNP, udziela wywiadów, jest aktywna w mediach społecznościowych. I przekonuje Polaków w Wishaw i całej Szkocji do poparcia idei budowy nowego państwa.

Ale to nie jest łatwe zadanie. Nie tylko znajomi Claudii Zeiske, ale także Polacy coraz częściej wyjeżdżają ze Szkocji. Nie mogąc w ich zastępstwie znaleźć pracowników, znana fabryka Dean’s of Huntly po raz pierwszy musiała postawić na roboty. To przypadek wielu innych zakładów.

Ale także ci, którzy są zdecydowani zostać, mają wątpliwości co do niepodległej Szkocji.

65-letni dziś Zbigniew Zakieta także przyjechał do Szkocji w 2006 r. po rozwodzie. Choć – jak sam mówi – do dziś bardzo słabo zna angielski, dostał od szkockich władz wiele: solidną dopłatę do zakupu mieszkania, darmowe leki po zawale serca, kurs angielskiego.

Scott Macnab: „Naszym wzorem jest Skandynawia. Od ustawy od decentralizacji w 1998 r. wprowadzono tu o wiele większe osłony socjalne, np. darmowe uniwersytety. Ale też deficyt Szkocji sięga 7 proc. PKB, część ludzi obawia się, że skończymy jak Grecja”.

Pan Zbyszek niedawno zapewnił szkockiego sąsiada: „Jesteśmy tu za krótko, aby decydować o przyszłości waszego kraju”. Rozumieli się bez słów.

Może to już początek końca?

Na politycznej scenie trwa osobliwy spektakl. Scenariusz tego przedstawienia obfituje w nielogiczne narracje i absurdalne zwroty akcji, za którą aktorzy wyraźnie nie nadążają. Trudno zrozumieć bełkotliwe kwestie, a choreografia sprowadza się do niezbornych gestykulacji. Coś się stało autorom dotychczasowych przekazów dnia, funkcjonariuszom tak dotąd sprawnej służby propagandowej PiS. Kompromitują się ostatnio na potęgę, przekazując prominentom partyjnym sprzeczne sygnały i dziwaczne łamańce logiczne. Pogubili się w natłoku własnych kłamstw? A może po prostu wzięli sobie urlop, bo życie przerosło ich wyobraźnię? Tak czy owak wychodzi na to, że kraj i społeczeństwo nie są już w stanie sprostać oczekiwaniom prezesa.

Propagandowe bezhołowie szczegółowo obserwować można w sprawie Mariana Banasia. Komentarze prominentów PiS miotają się od Sasa do Lasa, i wcale nie jest tak, że kryształowy niegdyś urzędnik nagle stał się niewygodny dla wszystkich rządzących i w ogóle jest już mało znany w środowisku.  Minister Emilewicz nadal zna prezesa NiK z dobrej strony jako człowieka wyjątkowo propaństwowego. Minister Sasin jest zdania, ze mimo wszystko Marian Banaś jest „potrzebny Polsce”. Wicemarszałek Terlecki odpowiadając na pytanie dziennikarzy, czy Banaś powinien zrezygnować z funkcji prezesa NIK, wyjaśnia, że „nie było takiej sugestii – być może zastrzeżenia CBA są mało przekonujące”.  Wtórują mu liczni funkcjonariusze partii władzy, niepomni co dotąd mówili o Wałęsie czy Balcerowiczu , którzy dziś głoszą tezę, że pan Banaś może i trochę zbłądził, ale nie wolno odbierać mu jego minionych ogromnych zasług. Najbardziej irytujące są jednak opinie ludzi wciąż zapewniających o osobistej uczciwości prawego, pancernego Banasia. Tego, który przejął od schorowanego kombatanta AK kamienicę w Krakowie oraz działkę z domem w zamian za „dożywocie”, na co przeznaczył raptem 30 tys. zł i notarialnie zobowiązał się wspomagać starego człowieka miesięczną dotacją w wysokości… 500 zł. Sprzedając te nieruchomości, za samą tylko kamienicę pan Banaś wziął 4, 5 miliona. To się chyba kiedyś nazywało wyłudzenie, ale od czasu gdy PiS doszedł do władzy, pewnie już tylko zapobiegliwość.

Ryszard Czarnecki (i nie tylko on) ostrzega, że prezes NIK może się jeszcze okazać człowiekiem bez skazy i warto poczekać z wyrokowaniem na wyniki dochodzenia prowadzonego przez służby. Tyle że są to te same służby, które już długo przed nominacją prowadziły śledztwo w sprawie źródeł pochodzenia majątku Banasia, meandrów jego zeznań i zawiłości oświadczeń majątkowych, a także przekrętów mafii watowskiej zorganizowanej przez ludzi, których ówczesny minister Banaś wprowadził do Ministerstwa Finansów.  W tej drugiej sprawie ministerstwo wystosowało wyjaśnienie tak pokrętne, że z pewnością znajdzie miejsce wśród największych kuriozów retoryki PiS: „ Zarzucane podejrzanym przestępstwa nie mają bezpośredniego związku z pełnieniem przez nich funkcji publicznych”! No pewnie, przecież oni popełniali przestępstwa po godzinach, w pracy ścigali kradzieże, a po robocie sami kradli. Ale mniejsza o to. Ważniejsze, że ABW która już wcześniej miała informacje zebrane przez CBA o kontaktach pana Banasia ze światem przestępczym, tuż przed nominacją wydała mu certyfikat dostępu do największych tajemnic państwowych!  Długą listę najrozmaitszych opinii „w sprawie Banasia” zasiliła więc jeszcze jedna: to jest rozgrywka służb specjalnych. Nie wiadomo tylko, jakie korzyści może mieć państwowa służba z udostępnienia tajemnic przestępcom. No chyba, że nie ma między nimi większej różnicy.

Inne ciekawe zjawiska towarzyszą reakcji PiS na przegrane wybory do Senatu. Oburzyły się wielce władze partyjno-rządowe. Jak to przegraliśmy? Jakim prawem, skoro mieliśmy wygrać? A potem przyszło jeszcze zdumienie, że żaden senator żadnej wrażej partii nie dał się przekupić ani stanowiskiem w rządzie, ani synekurą w spółce. Czy oni w tej opozycji są nienormalni? Jak można nie chcieć władzy ani pieniędzy? Czym tamci się różnią od naszych senatorów? Tak czy owak – nie można tego tak zostawić. Nie wolno zasiać w ciemnym ludzie nawet najmniejszych wątpliwości w omnipotencję prezesa. Trzeba jakoś poprawić wynik wyborów. Nie po to powołaliśmy swoich komisarzy i nową izbę Sądu Najwyższego, która decyduje o ważności wyborów, żeby wygrywali je nasi wrogowie…

Coś wpadło w tryby buldożera, którym PiS od 4 lat rozjeżdża polską demokrację. Może zwątpienie, może nawet obawy. Mnożą się błędy i kuriozalne reakcje. We wnioskach kwestionujących wyniki wyborów do Senatu powołano się na art. 277 kodeksu wyborczego, dotyczący wyborów do Sejmu. A argumentacja tych protestów dosłownie zwala z nóg: głosy nieważne powinny być zakwalifikowane jako ważne, oddane na PiS. I już. Kilometry poza granicą bezczelności. A to przecież tylko logiczna konsekwencja ogólnej reguły, którą Kaczyński od lat spaja swoją trzódkę: suweren powierzył nam kraj na własność. Więc jeśli w zawłaszczonym kraju wszystko „po prostu nam się należy”, to czemu nie dodatkowe mandaty parlamentarne?

Legislacyjną głupawką nazwać można skutki publicznego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego, który pół roku temu dał słowo, że majątek premiera Morawieckiego zostanie szybko ujawniony. Ale o tym co, jak i za ile nabył pan premier, komu to sprzedał oraz dlaczego nie chce się chwalić swoimi milionami cedując majątek na żonę, nie dowiemy się przez długie lata, albo nigdy. Ne ma w tym nic nadzwyczajnego, po raz kolejny okazało się tylko, że słowo prezesa nie jest warte funta kłaków jego kota. Interesująca jest natomiast procedura, którą w tej sprawie uruchomiła władza. Najpierw premier ogłosił, że najchętniej ujawniłby wszystko to, co ma, ale on tego nie ma, bo przepisał na żonę, która ujawni, co trzeba, jeśli tylko uzyska podstawę prawną. Psu na budę potrzebna ta podstawa, bo i bez przepisu każdy może, a niektóry nawet powinien, poinformować o swoich dobrach. Więcej: w przypadkach podejrzanych transferów majątku mogą się nim zainteresować odpowiednie służby, nie czekając na zgodę właścicielki. Ale nie wszyscy o tym wiedzą, więc wyborców skazanych na TVPiS poinformowano tylko o dobrej woli rządzących i ekspresowo przygotowanej ustawie. I zaraz okazało się, że całkiem świadomie – bo ignorując ostrzeżenia parlamentarzystów opozycji – spreparowano prawny bubel, który podłożono głowie państwa do podpisu. Tym razem pan prezydent, doktor prawa po UJ i gorący zwolennik jawności wszelkich prominenckich majątków do siódmego pokolenia, dokonał dogłębnej analizy ustawy i ze zdumieniem zauważył w niej poważne wady prawne. Po głębokim namyśle i z żalem skierować musiał ten przepis do Trybunału Konstytucyjnego.

Trzeba dziecięcej naiwności lub rozchybotania jaźni, by sądzić, że naród uwierzy w ten przekaz szyty grubą dratwą. Kto uwierzy, że magister Przyłębska, odkryta towarzysko przez Kaczyńskiego podczas licznych spotkań przy „herbatce”, kiedykolwiek skieruje tę sprawę do rozpatrzenia? Nie ma wątpliwości, że ustawa nakazująca ujawnianie prominenckich majątków rodzinnych trafi do trybunalskiej zamrażarki. Czyli tam, gdzie tkwią inne kalekie akty prawne, których nawet sędziowie gorliwie kibicujący „dobrej zmianie” nie są w stanie zaakceptować i zalegalizować. W tej zamrażarce są również niewygodne wnioski, takie jak np. o niedopuszczalności aborcji ze względu na ciężkie uszkodzenie płodu, o ujawnienie list poparcia dla członków KRS, albo o opinię, czy Polska może występować o reparacje wojenne od Niemiec – projekty, wymuszone przez elektorat, o których jednak PiS wolałby zapomnieć. Mechanizm jest taki, że niewygodne ustawy tkwią w szufladzie pani prezes do końca kadencji, po czym kończą żywot na legislacyjnym śmietniku, bo po wyborach tracą ważność i trzeba będzie znowu składać do TK nowy wniosek w tej samej sprawie. Wniosek, który jeszcze raz można zamrozić.

Coraz częściej i w coraz większej odległości rządzący mijają się z rzeczywistością.  Z każdym dniem kolejni wyborcy PiS dowiadują się na przykład, że:

  • pan premier odpytywany o źródła sfinansowania obietnic PiS wymienia rosnące inwestycje zagraniczne, podczas gdy w światowym rankingu atrakcyjności inwestowania Polska spadła właśnie do piątej dziesiątki, tracąc 16 miejsc w czasie rządów PiS;
  • kilku prominentów związanych z „Solidarnością” radośnie podsumowało dotychczasowe efekty zakazu handlu w niedzielę, nie dostrzegając, że od wprowadzenia zakazu zbankrutowało 15 tys. małych sklepików osiedlowych, które miały być beneficjentem tej ustawy, natomiast duże supermarkety znacznie zwiększyły obroty;
  • minister Ziobro, pytany o przyczyny drastycznych zmian systemu prawnego, wciąż powtarza, że celem zmian jest ułatwienie i przyspieszenie procedur oraz bardziej sprawiedliwe orzekanie, dodając za każdym razem, że wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. Tymczasem po 9 miesiącach (zamiast ustawowych 30 dniach) prokurator Renata Śpiewak urodziła decyzję, że Jarosław Kaczyński – z definicji, bo nawet bez przesłuchania – miał prawo nie zapłacić wynajętemu biznesmenowi za 14 miesięcy dobrze ocenionej pracy, przy czym poszkodowany nie może już dalej dochodzić swojej krzywdy, bo w trakcie tego „śledztwa” udało się uchwalić odpowiednią zmianę przepisów. Za wielomiesięczną pracę w pocie czoła pani prokurator nagrodzona została awansem i wysoką premią;
  • po niemal dwóch latach prokurator Adam Piotrowski z katowickiej prokuratury okręgowej nie zdążył zbadać sprawy pikiety narodowców, którzy powiesili wizerunki europosłów PO na szubienicach, chociaż na licznych nagraniach można było wyraźnie zobaczyć, co się zdarzyło i kto wieszał (m.in. asystent sędziego Jakub Kalus, narodowiec pracujący wówczas na delegacji w Ministerstwie Sprawiedliwości). Sąd Apelacyjny w Katowicach zdruzgotał działania prokuratury wytykając bezczynność i działania pozorne, natomiast rzeczniczka prokuratury Marta Zawada-Dybek odpowiedziała, ze wszystko jest w porządku, bo prokurator nie dysponuje jeszcze pełnym materiałem dowodowym, niezbędnym do podjęcia decyzji merytorycznych. Narodowcy pozostają więc bezkarni, a Jakub Kalus wciąż jest zatrudniony w Sądzie Apelacyjnym w Katowicach;
  • już wiadomo, ze nie ma podstaw do wszczęcia postępowań i postawienia zarzutów sędziom zamieszanych w tzw. aferę hejterską. Wyjaśnił to rzecznik dyscyplinarny mianowany przez Zbigniewa Ziobro. Nie wiadomo tylko, czy i kiedy wróci do pracy wiceminister Piebiak. I tak dalej, i dalej…

Sam bym tego nie zmyślił – jak mawiał Antoni Słonimski.

Głódź oraz oskarżenie o patologię PiS

Więcej >>>

Arcybiskup Leszek Sławoj Głódź, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego duchowieństwa. Hierarcha, który co miesiąc otrzymuje od 10 do 17 tysięcy złotych emerytury, jest właścicielem 20-hektarowego rancza we wsi Bobrówka na Podlasiu.

Tam też znajduje się pałac arcybiskupa. „To odnowiony budynek starej szkoły, który duchowny odkupił od gminy za 60 tys. zł. Teraz jest warty kilka razy więcej.” Na co dzień duchowny mieszka i urzęduje w rezydencji w Gdańsku.

Od lat krążą legendy o wydawanych przez niego biesiadach, podczas których alkohol leje się strumieniami. „On ma taka głowę, że nigdy nie potrafiliśmy się zorientować, jak dużo wypił. Nic po nim nie widać. Picie przerywał tylko po to, by rzucić niewybrednym żartem o polityku, którego nie lubił, albo żeby kogoś skląć” – komentują współpracownicy arcybiskupa w artykule na portalu wp.pl.

To również oni zwrócili uwagę na zachowanie przełożonego. Przemoc, publiczne poniżanie, znęcanie się, ubliżanie – to tylko część zarzutów pod adresem metropolity, które znalazły się w listach księży do watykańskiego nuncjusza w Polsce. O sprawie informowali również dziennikarze TVN24. „Publiczne poniżanie – on jest w tym naprawdę niezły”.

Będący w bliskim otoczeniu Głodzia księża wolą pozostać anonimowi. Przełożony nie raz miał grozić im zniszczeniem kariery. „On ma takie wpływy, że zesłaliby mnie do jakiejś wiejskiej parafii. Po co mi to? Mogę tylko powiedzieć, że wszystko, co o nim piszą, to tylko część prawdy. Reszta jest jeszcze gorsza. Wszyscy jednak wiemy, że nic mu nie grozi. Będzie żył w luksusie tak jak do tej pory” – wyznaje na łamach wp.pl, jeden z księży bywający w rezydencji arcybiskupa.

To nie pierwsze oskarżenia wobec metropolity gdańskiego. Podobne pojawiły się już sześć lat temu na łamach tygodnika „Wprost”. Czy nieprawdopodobna buta i chamstwo zostaną ukarane, czy hierarcha nadal będzie pokrzykiwał na podwładnych: „Co ty, k…, nawet nalać nie potrafisz!”.

Akt oskarżenia

Oskarżam

Andrzeja Sebastiana Dudę, urodzonego 16 maja 1972 w Krakowie, o to, że, pełniąc funkcję Prezydenta RP, dopuścił się bezprawnej zmiany konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podważając zasadę podziału i równoważenia władz (Konstytucja RP Art. 10 ust. 1), a w szczególności podpisując liczne ustawy zmieniające ustrój państwa w drodze niekonstytucyjnej, m.in. ustawę o ustroju sądów powszechnych, o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa, czym popełnił delikt konstytucyjny, a także naruszył art. 127 kodeksu karnego (zamach stanu), a ponadto dopuścił się licznych przestępstw przekroczenia uprawnień funkcjonariusza publicznego m.in. usiłując ułaskawić osoby przed wydaniem wobec nich prawomocnego wyroku, a także przestępstw niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariusza publicznego, m.in. przez uporczywą odmowę odebrania przyrzeczenia od prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, czym popełnił delikt konstytucyjny i przestępstwo z art. 231 kodeksu karnego (przekroczenie uprawni eń przez funkcjonariusza);.

Beatę Marię Szydło, urodzoną 15 kwietnia 1963 roku w Oświęcimiu, o to, że pełniąc funkcję Prezesa Rady Ministrów wstrzymała publikację powszechnie obowiązujących orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego o sygnaturach K 47/15, K 39/16 i K 44/16, a następie uporczywie wstrzymywała się od decyzji o opublikowaniu tych orzeczeń, czym popełniła delikt konstytucyjny z Art. 190 ust. 2 Konstytucji RP, a także nie wypełniła ciążących na sobie obowiązków, popełniając przestępstwo z art. 231 kk (przekroczenie uprawnień przez funkcjonariusza);

Mateusza Jakuba Morawieckiego, urodzonego 20 czerwca 1968 roku we Wrocławiu, o to, że pełniąc funkcję Prezesa Rady Ministrów, nie doprowadził do natychmiastowej publikacji orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego o sygnaturach K 47/15, K 39/16 i K 44/16, czym popełnił przestępstwo z art. 231 kk niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariusza publicznego; ponadto o to, że w trakcie kampanii wyborczej poprzedzającej wybory samorządowe w dniu 21.10.2018, wielokrotnie obiecywał preferencje rządowe w rozdziale środków publicznych dla tych samorządów, w których większość zdobędzie partia pod nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czym dopuścił się przestępstwa czynnego łapownictwa wyborczego, zatem czynu zabronionego przez art. 250a par. 2 k.k.

 

Zbigniewa Tadeusza Ziobrę, urodzonego 18 sierpnia 1970 roku w Krakowie, o to, że pełniąc funkcję Ministra Sprawiedliwości, działając w porozumieniu z podległymi sobie funkcjonariuszami publicznymi, wpływał bezprawnie na sposób funkcjonowania i obsadę Krajowej Rady Sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i sądów powszechnych, co stanowi przestępstwo przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków, o którym mowa w art. 231 kodeksu karnego; także o to, że wielokrotnie, samodzielnie lub za pośrednictwem podporządkowanych sobie prezesów sądów powszechnych, wpływał przy pomocy groźby bezprawnej na czynności urzędowe sądów, czym dopuścił się przekroczenia art. 232 kk (wpływanie na czynności sądu w drodze zastosowania przemocy lub groźby bezprawnej); także o to, że dopuścił się fałszywych publicznych oskarżeń innych osób o popełnienie przestępstwa, w tym w trakcie wykonywania przez te osoby czynności medycznych, czym popełnił przestępstwo z art. 238 kk (fałszywe zawiadomienie o przestępstwie); także o utrudnianie lub udaremnianie postępowania karnego, a zatem o przestępstwa z art. 239 kk (poplecznictwo) przez to, że pełniąc funkcję Prokuratora Generalnego wywarł presję nad podporządkowanych sobie prokuratorów by zakończyli dochodzenie w sprawie przemocy bezprawnej dokonanej w dniu 10 listopada 2017 przez grupę uczestników tzw. Marszu Niepodległości w stosunku do pokojowo protestujących kobiet;

Julię Annę Przyłębską, urodzoną 16 listopada 1959 roku w Bydgoszczy, o to, że mimo zawinionych przez siebie nieprawidłowości w tzw. „wyborze” na stanowisko Prezesa Trybunału Konstytucyjnego, polegających m.in. na celowo spowodowanej przez siebie nieobecności niektórych sędziów TK w posiedzeniu Zgromadzenia Sędziów TK, a także braku formalnej rezolucji w sprawie przedstawienia kandydatów na to stanowisko Prezydentowi RP, w sposób uporczywy i w trybie ciągłym podawała się za Prezesa Trybunału Konstytucyjnego, czyli podawała się za funkcjonariusza publicznego o uprawnieniach, których nie ma, czym naruszyła art. 227 kk (oszukańcze podanie się za funkcjonariusza publicznego); ponadto o to, że wielokrotnie zmieniała bezprawnie już wcześniej ustalone składy sędziowskie orzekające w TK, czym popełniła przestępstwo z art. 231 kk. (niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień przez funkcjonariusza publicznego); ponadto w trybie pomocnictwa przestępczego opisanego w art. 18 par. 3 kk umożliwiała udział w orzekaniu w TK osobom do tego nieuprawnionym, czym pomogła w popełnieniu przestępstwa ciągłego z art. 227 kk (podanie się za funkcjonariusza publicznego);

Jarosława Aleksandra Kaczyńskiego, urodzonego 18 czerwca 1949 w Warszawie, o to, że kierując wykonaniem czynów zabronionych przez inne osoby, w szczególności pełniące funkcje Prezydenta RP, Premiera, ministrów, Prezesa Trybunału Konstytucyjnego oraz posłów i senatorów wybranych z list partii pod nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, dopuścił się sprawstwa kierowniczego nakierunkowanego na zmianę ustroju konstytucyjnego RP przez obalenie zasad demokratycznego państwa prawnego (Art.2 Konstytucji RP) i podziału i równoważenia się władz (Art. 10 ust. 1 Konstytucji), skupiając całą władzę publiczną w swoich rękach, a zatem sprawstwa kierowniczego dotyczącego zbrodni zamachu stanu, o której mowa w art. 127 kodeksu karnego, w powiązaniu z kierownictwem zorganizowaną grupą przestępczą mającą na celu zamach stanu, a zatem przestępstwem z art. 258 kk (kierowanie lub branie udziału w zorganizowanej grupie przestępczej); ponadto o publiczne znieważenie grupy ludzi przez ogłoszenie, że potencjalni imigranci są nosicielami groźnych zarazków, czym popełnił przestępstwo z art. 257 kk (publiczne znieważenie grupy ludzi).

Wobec wszystkich tych osób domagam się sprawiedliwej kary, zgodnej z obowiązującym prawem, choć w przypadku Julii Marii Przyłębskiej będę wnioskował o nadzwyczajne złagodzenie kary ze względu na uprawdopodobnione niskie rozpoznanie znaczenia i szkodliwości popełnionych przez siebie czynów.

Suweren
(Żądania Suwerena spisał i własnoręcznym podpisem poświadczył: Wojciech Sadurski)

Fałszywe konta na Twitterze i Facebooku czyszczą wizerunek prezesa TVP, prowadzą kampanie wyborcze politykom, lobbują na rzecz firm zbrojeniowych. Docierają do milionów odbiorców. Współfinansuje ten biznes państwowy fundusz. Tropy z farmy trolli prowadzą do podejrzanego o korupcję Bartłomieja Misiewicza

Publicysta oraz były minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego – Waldemar Kuczyński wypowiedział się na temat bieżących tematów politycznych.

O protestach wyborczych PiS-u: Izba pisowskich mianowańców, którzy togi zamienili na liberie rozstrzygnie o ważności wyborów. Nie mamy rodacy wyborów wolnych, lecz koncesjonowane, regulowane przez hołotę, której oddaliście Ojczyznę w pacht. Już po raz drugi. Dla PiS głównym dowodem, że wybory mogły być sfałszowane jest to, że nie wygrał ich kandydat. W wolnych bowiem wyborach, wedle PiS, działa wręcz biologiczne prawo, że PiS jest w nich zawsze wygranym.”.

Kaczyński. Tylko ślepy lub zakochany w PiS może nie widzieć, że Polska pogrąża się w dyktaturę, w nie kontrolowane rządy stojącego ponad prawem szaleńca, paranoika władzy i dominacji. Jeśli kiedyś straci władzę, to nie w wyniku wyborów, bo ma pachołków, którzy zdecydują o ich wyniku. Kaczor, przez lata ty i twoi lokaje wrzeszczeliście, że PO ukradła miliardy. Piąty rok twe psy gończe, w które zmieniłeś służby RP tropią złodziei z PO. A kogo znajdą to Twój. Jedyna mafia VAT to jak się okazuje od Ciebie. To co, przeprosisz PO czy podwiniesz ogon? Jest jeden człowiek w Polsce, którego żaden prokurator nie odważy się wezwać na przesłuchanie bez jego zgody. To jest dziś największa u nas patologia. Tą patologią jest Kaczyński. Dopóki ta patologia nie zniknie od władzy Polska nie wróci do normalności”.

O Adamie Bielanie. Jak słucham Bielana, to zastanawiam się, jak czułbym się w jego roli. Czy mógłbym szczerze przyznać, że jestem takim zafałszowanym wobec samego siebie badziewiem? Chyba bym od siebie zwiał jak cień od czarnego Piotrusia Pana”.

Służba zdrowia. To, co dzieje się ze służbą zdrowia, to drastyczny skutek podporządkowania całej polityki finansowej 4 lat rządu PiS kupieniu, za bezprecedensowe rozdawnictwo o cechach politycznej korupcji, głosów dla utrzymania samowładztwa Kaczyńskiego. To społeczny koszt jego paranoi władzy”.

Tęczowy Piątek. W krajowej akcji zastraszania nauczycieli, rodziców i dzieci przed tęczowym piątkiem, kler i organy państwa ujawnili pokazowo jeden z filarów pisowskiej i kościelnej władzy, zastraszanie, mikro-terror. Panuje dziś wszędzie, gdzie sięga ręka państwa i proboszcza”.

Marszałek Senatu Stanisław Karczewski podczas jednej z wrześniowych konferencji w Gnieźnie oświadczył, że dobrze zna skompromitowanego szefa NIK Mariana Banasia od wielu lat, często się z nim spotyka i rozmawia. Jest człowiekiem kryształowym, niezwykle uczciwym, bardzo solidnym, twardym politykiem” – zapewniał.

„Coś” jednak musiało się wydarzyć, skoro marszałek nagle zmienił zdanie i w programie „Gość Wydarzeń” telewizji Polsat News wycofał się z niedawnej jeszcze opinii.

Oświadczył terazNa pewno bym nie użył takiego określenia, tłumacząc swoje wcześniejsze stanowisko dodał: „Wiem, że on pracował po kilkanaście, po 20 godzin na dobę. Byłem pełen podziwu dla niego. I w tamtym momencie, kiedy dla takiego człowieka niezwykle poświęconego sprawom Polski – bo słyszałem, że są tego typu zarzuty – to tak zareagowałem” – wyjaśniał i stwierdził, że zarzuty wobec szefa Najwyższej Izby Kontroli budzą jego bardzo duże wątpliwości. „One muszą być wszystkie wyjaśnione” – zaznaczył podkreślając, że cała ta sprawa jest niemałym obciążeniem dla całej partii rządzącej.

„Byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział: „nie, no banalna sprawa, nic się nie stało”.

Marszałek skomentował też ostatnie doniesienia „Rzeczpospolitej” w publikacji „Przestępczy skandal w resorcie finansów”, ujawniającej że jeden z najbliższych współpracowników Mariana Banasia z czasów jego pracy w Ministerstwie Finansów miał kierować mafią VAT-owską, i pod takim zarzutem siedzi w areszcie:

„Tutaj służby zadziałały. Idealnie zadziałały, bardzo szybko, sprawnie, i one – te osoby są aresztowane” – powiedział z satysfakcją Karczewski.

Przypomnijmy: TVN we wrześniowej edycji „Superwizjera” ujawnił, że były minister finansów i szef Służby Celnej Marian Banaś zaniżył w oświadczeniach majątkowych dochody z wynajmu kamienicy, zarzucił mu też powiązania ze światem przestępczym.

W odpowiedzi Banaś zaprzeczył treściom przekazanym przez „Superwizjera” komentując je „jako próbę manipulacji, szkalowania i podważania dobrego imienia”. Pozwał TVN SA i autora materiału Bertolda Kittela, żądając przeprosin, sprostowania i wpłaty na cel społeczny.

16 października CBA poinformowało, że zakończyło trwającą od kwietnia kontrolę oświadczeń majątkowych Banasia, lecz nie ujawniło jakiego rodzaju zastrzeżenia sformułowało. Jak informuje RMF FM kontrola CBA miała wykazać co najmniej dwie nieprawidłowości związane z kwestiami skarbowymi i niejasnym sposobem rozliczania podatków przez obecnego szefa NIK.

Podziękujmy działaczom Ordo Iuris, biskupom, politykom PiS. Osiągnęli to, co przez lata nie udawało się tysiącom innych: poruszyli i zaktywizowali młodzież.

Chyba możemy pogratulować i podziękować biskupom oraz politykom „dobrej zmiany” – wspólnymi siłami wypromowali temat, który wreszcie poruszył apolityczną i obojętną wcześniej młodzież. Nagonka na środowiska LGBT, której ukoronowaniem był oficjalny zakaz organizowania Tęczowego Piątku w szkołach, doprowadziła do przebudzenia i aktywizacji tłumów młodych ludzi w szkołach, jak Polska długa i szeroka.

„Kuratorium przysłało do szkoły list, że nie wolno organizować Tęczowego Piątku” – zakomunikowała mi kilka dni wcześniej córka licealistka. Gdy w odpowiedzi poinformowałem ją, gdzie kuratorium może ją i jej kolegów pocałować (tutaj tego nie powtórzę, bo nie każde słowo użyte w prywatnej rozmowie nadaje się do publicznego użycia), okazało się, że oni sami o tym doskonale wiedzą i nie potrzebują moich rad. „Ludzie robią konspiracyjny Tęczowy Piątek” – odpowiedziała mi córka. Wprawdzie w szkole nie odbyły się oficjalne lekcje ani spotkania dyskusyjne, ale wielu uczniów demonstracyjnie nosiło tęczowe elementy garderoby i znaczki.

Ten ruch ogarnął szkoły w całej Polsce, zwłaszcza w dużych miastach, które w takich sprawach zawsze są pionierami i wyznaczają trendy – po jakimś czasie standard przyjęty w dużych ośrodkach ogarnia też mniejsze miasteczka, a w końcu i wieś. Z różnych zakątków kraju napłynęły informacje o tym, że młodzież nosi tęczowe znaczki, wiesza w szkołach plakaty, organizuje wspólne wyjścia z budynków w czasie przerw. W Warszawie grupa młodych ludzi poszła demonstrować pod ministerstwo edukacji.

Napływały też krzepiące informacje, że na szczęście wśród księży katechetów i ludzi „dobrej zmiany” znaleźli się tacy, którzy postanowili wzmocnić ten trend, wywierając na młodzież naciski czy przeciwstawiając się jej. Pojawiły się więc doniesienia o zdejmowaniu powieszonych przez uczniów tęczowych plakatów czy o „lotnych brygadach” z kuratoriów, które kontrolowały szkoły i kazały uczniom zdejmować tęczowe przypinki.

Super! Nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Nic tak nie ożywia wyobraźni młodych ludzi, jak konspiracja i świadomość, że uczestniczą w masowym, oddolnym ruchu pokoleniowym, który buntuje się przeciw władzy zgredów i jest przez nich zwalczany. To ekscytuje młodych ludzi, daje im poczucie misji, nasyca ich ruch szczyptą rewolucyjnego romantyzmu i powoduje, że sprawa, o którą walczą, jest „sexy”.

W dekadach po upadku komunizmu tylko raz mieliśmy do czynienia z takim pokoleniowym zrywem, gdy młodzi ludzie w całym kraju protestowali przeciw planom przyjęcia ustawy ACTA. Ruch ten jednak wygasł, bo władza (najpierw polska, a potem także w innych krajach UE) ustąpiła pod naciskiem demonstrujących i wycofała się z wcześniejszych planów. Na szczęście władza PiS jest zbyt głupia, by to zrozumieć, i zamiast rozładować napięcie tylko je podsyca. Dolewa oliwy do ognia, w którym sama spłonie.

Podziękujmy więc działaczom Ordo Iuris, biskupom, politykom i urzędnikom PiS w rodzaju małopolskiej kuratorki oświaty Barbary Nowak, osobom o ograniczonych horyzontach umysłowych i zaczadzonym prostacką ideologią, którzy mimo tych intelektualnych ograniczeń (a może właśnie dzięki nim) osiągnęli to, co przez lata nie udawało się tysiącom innych: poruszyli i zaktywizowali młodzież. Młodzi ludzie, którzy obojętnie przechodzili obok naruszania konstytucji, niszczenia niezawisłych sądów, łamania praw opozycji, wprowadzania w mediach cenzury, nagle się ocknęli i założyli tęczowe przypinki. Teraz już tak łatwo ich nie zdejmą.