Kaczyński, Kamiński i Ziobro od dawna musieli wiedzieć o majątku Mariana Banasia

Nasza redakcja złożyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez osoby zobowiązane do udzielania informacji publicznej w imieniu MON. Skierowaliśmy też skargę do sądu administracyjnego. Od ponad 2 miesięcy resort nie odpowiada nam na pytania o zadośćuczynienia za katastrofę smoleńską. Wcześniej ignorował lub zbywał także inne nasze pytania

Ministerstwo Obrony Narodowej nie chce ujawnić, ile pieniędzy wypłaciło od początku rządów PiS rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej i jakich kwot domagają się jeszcze bliscy ofiar.

Pierwsze zadośćuczynienia państwo przyznało im w 2011 roku, jeszcze za rządów PO-PSL.

270 osób (małżonkowie, dzieci i rodzice ofiar) dostało wówczas po 250 tys. zł zadośćuczynienia. Łącznie wypłacono im 67,5 mln zł.

Rodziny otrzymały także miliony złotych wsparcia finansowego w innych formach.

Ale – jak ujawniliśmy w 2016 roku – po wygranej PiS w poprzednich wyborach parlamentarnych, ówczesny szef MON – Antoni Macierewicz, swoimi decyzjami wywołał lawinę wniosków o dodatkowe zadośćuczynienia.

Pisaliśmy wówczas, że krewni ofiar (także dalsi) domagają się setek tysięcy, a nawet milionów złotych rekompensaty. A MON sam rozstrzyga, komu i ile wypłaci. Sądy tylko formalnie zatwierdzają ugody ustalone pomiędzy rodzinami a resortem.

Sygnalizowaliśmy również, że żądaniom rodzin może nie być końca, bo w ugodach z nimi nie zapisano, że wypłata zadośćuczynienia zamyka drogę do dalszych roszczeń.

Później ujawniliśmy, że w 2016 roku i pierwszym półroczu 2017 roku zawartych zostało 79 nowych porozumień z bliskimi ofiar i wypłacono im dodatkowe 16 mln 120 tys. złotych.

Ile zadośćuczynień po 4 latach? MON milczy

Chcieliśmy wiedzieć, jak wyglądała sytuacja po 4 latach rządów PiS.

4 lipca 2019 roku zwróciliśmy się więc do Ministerstwa Obrony Narodowej o udzielenie informacji:

  • Ilu członków rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, od listopada 2015 roku, wystąpiło do MON o przyznanie dodatkowych zadośćuczynień za śmierć bliskich?
  • Ilu członkom rodzin wypłacono od listopada 2015 roku dodatkowe zadośćuczynienia?
  • Ilu członkom rodzin od listopada 2015 roku odmówiono dodatkowego zadośćuczynienia?
  • Z iloma członkami rodzin prowadzone są jeszcze negocjacje (w ilu sprawach toczą się jeszcze procesy w sądzie) ws. wypłaty zadośćuczynień?
  • Jaka jest łączna kwota dodatkowych zadośćuczynień wypłaconych rodzinom ofiar katastrofy od listopada 2015 roku?
  • Jakiej wysokości zadośćuczynienie wypłacono poszczególnym członkom rodzin?

W mailu do MON powoływaliśmy się na Prawo prasowe (OKO.press podlega przepisom tej ustawy, bo jest zarejestrowane w sądowym rejestrze czasopism, jako tytuł prasowy) oraz na ustawę o dostępie do informacji publicznej.

Zgodnie z tymi ustawami, na udzielenie informacji publicznej urzędnicy mają 14 dni. W szczególnych przypadkach termin ten może zostać wydłużony – maksymalnie do 2 miesięcy. Ale wówczas urząd musi podać powód opóźnienia i termin, w jakim udostępni informację.

12 lipca 2019 roku Wydział Prasowy (Centrum Operacyjne MON) – powołując się na ustawę o dostępie do informacji publicznej – odpisał nam, że

„ze względu na konieczność zgromadzenia licznych danych odpowiedź na wniosek z 4 lipca br. zostanie udzielona w terminie późniejszym”. Nie podał w jakim.

Odpowiedzi nie dostaliśmy do dzisiaj, mimo że trzykrotnie (13, 20 i 30 sierpnia 2019) się o nie upominaliśmy. Dlatego zdecydowaliśmy się:

  • skierować sprawę do sądu – by ten zobowiązał MON do udzielenia nam odpowiedzi
  • i złożyć do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu przestępstwa przez osoby zobowiązane w MON do udzielania informacji publicznej.

Zgodnie z art. 23 ustawy o dostępie do informacji publicznej, ten „kto, wbrew ciążącemu na nim obowiązkowi, nie udostępnia informacji publicznej, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.”

Do udostępnienia takiej informacji zobowiązana jest osoba kierująca urzędem lub osoba przez nią upoważniona.

Odpowiedzialność za nieudostępnienie informacji przez MON ponosi więc albo minister Mariusz Błaszczak, albo ktoś z jego podwładnych.

2016: MON bada „status prawny” OKA

To już kolejny rozdział w naszych zmaganiach z MON o udzielenie informacji dotyczących zadośćuczynień za katastrofę.

W lipcu 2016 roku zapytaliśmy ministerstwo:

  • ilu krewnych ofiar katastrofy smoleńskiej domaga się zadośćuczynienia lub odszkodowania,
  • ilu otrzymało pieniądze w 2016 roku,
  • kto reprezentuje resort w sprawach sądowych i
  • jakie względy decydują o tym, że ministerstwo podpisuje kolejne ugody.

Po dwóch tygodniach Beata Kozerawska, ówczesna szefowa Wydziału Informacji Publicznej MON poinformowała nas, że odpowiedzi udzieli nam rzecznik prasowy resortu. A biuro prasowe zapewniło, że „pytania znajdują się w realizacji” i prosiło o więcej czasu na przygotowanie odpowiedzi oraz „o zrozumienie”.

Później kilkakrotnie upominaliśmy się o odpowiedź. W końcu Oddział Mediów Centrum Operacyjnego MON napisał w mailu do nas:

„Jesteśmy w trakcie sprawdzania statusu prawnego Państwa instytucji. Do momentu uzyskania wiążącej opinii prawnej, nie możemy udzielić Państwu odpowiedzi”.

Sprawę skierowaliśmy wówczas do sądu administracyjnego (by zobowiązał MON do udzielenia nam odpowiedzi) oraz do prokuratury (by zbadała, czy Antoni Macierewicz, jako szef MON i urzędnicy resortu nie popełnili przestępstwa polegającego na nieudzieleniu informacji publicznej).

Bo „trwają zmiany”

W listopadzie 2016 roku, niemal równocześnie, otrzymaliśmy pismo, które MON przesłało do sądu w odpowiedzi na naszą skargę oraz e-mail z „odpowiedziami” na nasze pytania.

W piśmie do sądu prawniczka resortu tłumaczyła, że „od kilku miesięcy trwają w MON zmiany kadrowe i organizacyjne. Zmiany te objęły również strukturę komórek organizacyjnych odpowiedzialnych za realizowanie wniosków o udostępnianie informacji publicznych.”

I wyjaśniała, że w związku z tymi zmianami „w urzędzie istniała pewna trudność z realizowaniem wpływających wniosków, w krótkim ustawowym terminie”.

Przekonywała również, że aby zgromadzić dane, o które wnioskowało OKO.press „należało zwrócić się do kilku podmiotów”. Choć w rzeczywistości wszystkimi niezbędnymi informacjami dysponował mecenas Andrzej Lew-Mirski, reprezentujący MON w sprawach o odszkodowania za katastrofę smoleńską.

W „odpowiedzi”, którą wówczas otrzymaliśmy ministerstwo nie podało właściwie żadnych konkretnych danych, o które się zwracaliśmy. A informacje, które podało, okazały się nieprawdziwe.

Od kilku lat nasza redakcja toczy również z MON batalię o informacje dotyczące działania podkomisji ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Pytaliśmy m.in. o to kto w niej zasiada, co robi i jakie są koszty jej funkcjonowania. Resort nie udzielił nam jednak dotąd odpowiedzi.

Kaczyński, Kamiński i Ziobro od dawna musieli wiedzieć o majątku Mariana Banasia i jego biznesowych konszachtach z gangsterami. A mimo to karnie podnieśli rękę za powołaniem tego „krystalicznie uczciwego” człowieka na szefa NIK. Dlaczego?

Prezes PiS, prokurator generalny, szefowie służb specjalnych jak jeden mąż zagłosowali 30 sierpnia w Sejmie za tym, by powołać Mariana Banasia na prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Choć od miesięcy było wiadomo, że w sprawie jego majątku są niejasności, a jego byli współpracownicy z resortu finansów mają zarzuty za wyłudzenie VAT, „Pancerny Marian”, jak nazywają Banasia partyjni koledzy, jest mocniejszy, niż nam wszystkim się wydawało.

Gdy „Superwizjer” TVN ujawnił, że od lat wynajmował znanym krakowskim sutenerom kamienicę, którą ci zamienili na hotelik z pokojami na godziny, PiS bronił go jak niepodległości. Sam Banaś brylował w prorządowych mediach, pokrętnie tłumacząc się z biznesów z karanymi w przeszłości gangsterami, którzy mają do niego bezpośredni telefon. I sam się denuncjował, ujawniając, że specjalnie zaniżał cenę wynajmu kamienicy, od czego musi płacić podatek, by różnicę odebrać sobie przy sprzedaży nieruchomości, ale wtedy podatek zostałby mu w kieszeni.

Rządząca partia zmiękła dopiero, gdy na jaw zaczęły wychodzić szczegóły majątku Banasia, które nijak nie spinają się z jego urzędniczymi dochodami. Nie zmiękł tylko „Pancerny Marian” – mimo nacisków z samej partyjnej góry nie podał się do dymisji.

No, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Banaś już w 2015 r. zatrudnił w resorcie finansów i Krajowej Szkole Skarbowej, kuźni kadr Krajowej Administracji Skarbowej, ludzi, którzy – jak twierdzi Centralne Biuro Śledcze Policji i Prokuratura Krajowa – rozkręcili karuzelę VAT-owską, czyli mówiąc wprost, okradali państwo z podatków.

Wyłudzili w ten sposób około 5 mln zł. Nie wiedzieliśmy, że działali aż do sierpnia 2018 r. i że w styczniu 2019 r. policjanci zatrzymali pierwszego podejrzanego, a sąd na wniosek prokuratury go aresztował. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się z piątkowego artykułu w „Rzeczpospolitej”.

Minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro, szefowie służb specjalnych Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik, wreszcie sam prezes PiS Jarosław Kaczyński musieli o tym wszystkim wiedzieć od dawna – i o majątku, i współpracownikach Banasia. A mimo to karnie – przy aplauzie premiera Mateusza Morawieckiego – podnieśli rękę za powołaniem „krystalicznie uczciwego” człowieka, jak mówił o Banasiu marszałek Senatu Stanisław Karczewski, na szefa NIK.

Z obecnych na sejmowej sali 232 posłanek i posłów Zjednoczonej Prawicy tylko minister infrastruktury zagłosował przeciw (ale też przeciw wystawionemu przez PO Borysowi Budce). Nie głosowali też – albo nie było ich na sali – wicepremier Jarosław Gowin oraz siedem innych posłanek i posłów obozu władzy.

W tym momencie trzeba zadać pytanie kluczowe: dlaczego Banaś jest tak mocny? Czy jako były szef służby celnej, Krajowej Administracji Skarbowej, wiceszef i szef resortu finansów ma wiedzę, która może skompromitować środowisko PiS? A może to szersza gra np. służb specjalnych? Bo zanim Banaś obejmował prominentne stanowiska, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydała mu certyfikat dostępu do najważniejszych tajemnic państwowych. I tak się dziwnie stało, że nie dopatrzyła się niczego podejrzanego ani w sprawie majątku, ani w sprawie kontaktów z krakowskimi sutenerami.

Bo wytłumaczenie, że Polska za PiS to prawdziwe „państwo z dykty” rządzone przez nieudaczników, po prostu nie mieści mi się w głowie. Nie po tak wielu dziwnych przypadkach związanych z „Pancernym Marianem”.

Zapowiadany z pompą budżet bez deficytu coraz bardziej się oddala. – Nie wykluczam, że jakiś niewielki deficyt się pojawi – zaklina rzeczywistość rzecznik rządu Piotr Muller. Wcześniej minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz potwierdziła, że rząd nie zniesie limitu zarobków, które nie podlegają ozusowaniu. A i to nie koniec kłopotów.

Kiedy ogłaszano plan budżetu na przyszły rok, premier Mateusz Morawiecki nie szczędził sobie pochwał. Nazwał go „historycznym”. To miał być dowód na to, że mimo niespotykanej skali wydatków socjalnych rząd PiS prowadzi odpowiedzialną politykę finansową. W sukurs szło mu bieżące wykonanie budżetu, gdzie przy dobrej koniunkturze wykazywano nadwyżkę.

– Rząd pokazał ten budżet, żeby zapunktować przed wyborami. Nie mogli wybrać lepszego sposobu niż spełnienie marzenia praktycznie każdego ministra finansów III RP – mówi anonimowo „Wyborczej” znany ekonomista, ekspert od giełdy i finansów.

Skonstruowany bez deficytu budżet centralny ma przy tym znaczenie raczej czysto propagandowe. Nie oznacza to jednak, że nie należy przyglądać się, jak PiS-owi udało się osiągnąć idealną równowagę między wydatkami a dochodami.

Bo też od początku sposób zbilansowania kasy państwa budził wątpliwości ekspertów. Podkreślano, że osiągnięto go dzięki maksymalnemu wykorzystaniu źródeł dochodów jednorazowych. Przede wszystkim z kolejnej „reformy” OFE.

Posiadacze kont w funduszach emerytalnych mogą wybrać, czy chcą je pozostawić ZUS, czy też przelać na indywidualne konta emerytalne (IKE). W tym drugim przypadku rząd będzie pobierał „opłatę przekształceniową” w wysokości 15 proc. Rząd miał pozyskać z tego 19,3 mld zł. Plan zakładał rozłożenie tej sumy na dwie równe wpłaty (po niecałe 10 mld zł) – jedna miała zasilić budżet w 2020, druga w 2021 r.

Reguła wydatkowa zagrożona, rating Polski też

Ale że coś jest nie tak z rządowymi planami sygnalizował już „Dziennik Gazeta Prawna”. Według ustaleń gazety, dwie równe raty z opłaty przekształceniowej to już przeszłość, bo do przyszłorocznego budżetu ma z niej trafić o 3,86 mld zł więcej, niż pierwotnie zakładano, czyli łącznie aż 13,5 mld zł.

Ważą się też losy tzw. podatku handlowego. W tej sprawie Polska znajduje się w sporze z Komisją Europejską przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej. KE uważa, że nowa danina to niedozwolona forma pomocy publicznej. Rozstrzygnięcie sporu może zająć nawet kilkanaście miesięcy.

W założeniach do ustawy budżetowej wpisano także dochody z likwidacji limitu zarobków, od których nie pobiera się składek na rzecz ZUS. Obecnie to 30-krotność średniej krajowej. Oznacza to, że jeżeli ktoś zarabia tyle i więcej, to nie musi płacić składki emerytalnej. To bezpiecznik, który ma zapobiec konieczności wypłaty w przyszłości ogromnych emerytur, rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych. Z tytułu jego usunięcia w przyszłym roku państwo miało zyskać 5,1 mld zł, a w 2021 r. kolejne 1,8 mld.

Po olbrzymich protestach środowiska przedsiębiorców i kolejnych wypowiedziach przedstawicieli władzy plan ten ląduje w koszu. Ale zdaniem Jakuba Borowskiego, głównego ekonomisty banku Credit Agricole Polska, rodzi to poważne problemy.

Chodzi o tzw. stabilizującą regułę wydatkową. Jest to zasada, która wyznacza limit wzrostu wydatków sektora publicznego, uwzględniając średniookresowe wskaźniki wzrostu PKB i inflacji. Poza tym każdy nowy, stały wydatek w budżecie musi mieć wskazane źródło finansowania (i nie mogą być nim dochody jednorazowe, czyli np. wspomniana opłata przekształceniowa OFE, którą przewidziano tylko na dwa lata).

– Problem w tym, że dochody z tytułu likwidacji 30-krotności zostały wpisane w uzasadnieniu do budżetu jako dochody stałe, tzw. dyskrecjonalne, zgodnie z regułą wydatkową. Innymi słowy, jeśli likwidacji 30-krotności nie będzie, to trzeba wskazać inne źródło dochodów – komentuje Borowski. Pytanie więc, co zrobi rząd?

Powiedzieć, że budżet jest napięty do granic możliwości, to mało. A eksperci, z którymi rozmawialiśmy, nie widzą możliwości obcięcia wydatków.

Trop co do tego, skąd rząd weźmie dodatkowe dochody, dała minister Emilewicz, która w rozmowie z Gazetą.pl nie wykluczyła, że pomysł likwidacji limitu nieozusowanych zarobków może powrócić, ale w innej formie, np. zmiany granicy z 30-krotności na 45-krotność.

Kosztowna trzynasta emerytura

Na pewno jednak nie załatwia to sprawy. W projekcie budżetu nie zapisano bowiem wypłaty 13. renty i emerytury, którą obiecano wyborcom. Przy wypłacie tego świadczenia w tym roku wyraźnie zaznaczono, że to świadczenie jednorazowe. W ten sposób ominięto regułę wydatkową mówiącą, że stałe wydatki muszą mieć wskazane stałe źródło dochodów.

Ale że wypłata trzynastki będzie coroczna zapowiedział podczas kampanii parlamentarnej prezes PiS Jarosław Kaczyński. Stawką jest więc wiarygodność „naczelnika państwa” jako obrońcy najbardziej potrzebujących. Tymczasem wypłata trzynastki to koszt 10 mld zł.

Minister Jacek Sasin podkreślał w wywiadzie dla „Super Expressu”, że 13. emerytury będą wypłacane z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, a nie z budżetu. Tyle tylko, że FUS otrzymuje dofinansowanie właśnie z budżetu, bo inaczej byłby na ciągłym deficycie. Najprawdopodobniej więc projekt powróci znowu w formie ustawy o świadczeniu jednorazowym.

– Jeżeli rząd nie będzie traktować tego jako trwałego podniesienia wydatków, a jednocześnie drugi rok z rzędu będzie ustawa o jednorazowej wypłacie trzynastki, to mamy do czynienia z obchodzeniem reguły wydatkowej – mówi Borowski.

I w tym momencie sprawa robi się bardzo poważna. Reguła wydatkowa to bardzo istotny czynnik dla wiarygodności Polski na rynkach finansowych. Pytani przez nas eksperci nazywają ją kotwicą. – To jest tak, jakby kapitan statku powiedział: „Mamy dobrą kotwicę, nie martwcie się”. Tyle że nie wspomniał, iż wisi ona na zwykłym sznurku, a nie na porządnym łańcuchu – ocenia prof. Bogusław Grabowski, ekonomista, były szef resortu finansów i były członek Rady Polityki Pieniężnej Narodowego Banku Polskiego.

– Reguła wydatkowa jest najsilniejszą kotwicą dla polskich ratingów przyznawanych przez agencje. Dla Moody’s, Fitch, S&P to bardzo ważna zasada stabilizująca finanse publiczne. Gdyby się okazało, że ją zmiękczamy bądź obchodzimy, to będzie negatywne dla naszych ocen. To będzie wyraźny sygnał, żeby je obniżyć w dłuższej perspektywie – mówi z kolei Borowski.

Ponadto Grabowski podkreśla, że i bez tych problemów plan budżetu nie wytrzymałby starcia z rzeczywistością. – Mamy sytuację, którą można określić mianem pudrowania trupa – twierdzi.

Według niego rząd, aby nie przekroczyć wymagań stawianych przez regułę wydatkową, zwyczajnie zaniżył poziom wydatków. – W porównaniu z 2019 r. ich pozom rośnie minimalnie, raptem o 13,1 mld zł. Czyli o wiele wolniej niż nominalny wzrost PKB. Gdyby je urealnić, to przekroczylibyśmy kwotę określoną w regule. Chyba, żebyśmy ją zmienili – twierdzi ekspert.

Sęk w tym, że nie wiadomo dokładnie, co zrobi rząd PiS. Większość pomysłów budżetowych, w tym sławetne przekształcenie OFE, nie przeobraziło się jeszcze z pomysłów w uchwalone prawo.

„Manipulowanie jak w Grecji”

Wątpliwości związanych z budżetem jest znacznie więcej. Grabowski twierdzi wręcz, że mamy do czynienia z manipulowaniem danymi budżetowymi. Jako przykład podaje choćby opłatę przekształceniową.

– Koszty przekształcenia aktywów OFE są przecież żadne. To po prostu przesunięcie przyszłego opodatkowania emerytur na okres bieżący – komentuje. Jego zdaniem zbilansowanie kasy państwa od początku nie było realne. Zabiegi PiS, aby koniecznie pokazać zbilansowany budżet, przypominają mu zdarzenia, które doprowadziły do kryzysu w Grecji. – Nie chcę powiedzieć, że za rok czy za dwa będziemy mieli taką samą sytuację  – komentuje. – Zwracam jednak uwagę, że tam było parę etapów dochodzenia do sytuacji kryzysowej. Pierwszym było właśnie manipulowanie danymi budżetowymi – tak, żeby zarówno opinia publiczna, jak i analitycy finansowi byli przekonani, że wszystko jest w porządku – opowiada.

Co to jest zbilansowany budżet

Zbilansowany budżet to taki, w którym wydatki pokrywają dochody. Dotychczas w historii III RP każdy budżet był z deficytem, tj. zaplanowane wydatki przekraczały poziom dochodów. Co oczywiście oznaczało zwiększanie zadłużenia. Jednak tak naprawdę istotny jest deficyt sektora finansów publicznych, tj. różnica między wydatkami i dochodami, ale nie tylko na poziomie centralnym, ale także biorąc pod uwagę sektor samorządowy i ubezpieczeń społecznych. Według najnowszych danych Głównego Urzędu Statystycznego deficyt sektora finansów publicznych w 2018 r. wyniósł ledwie 0,2 proc., co jest najlepszym wynikiem w historii.

Społeczność międzynarodowa dowiaduje się coraz więcej o pewnym interesującym kraju leżącym w sercu Europy. I coraz bardziej mu zazdrości.

W państwie tym od czterech lat trwa wspaniała godnościowa rewolucja i naprawianie 30-letnich zaniedbań. Jego władze dostały właśnie od społeczeństwa mandat, by kontynuować mozolne podnoszenie kraju z ruiny.

W państwie tym władza odnosi się do społeczeństwa w sposób modelowy. Nazywa je z szacunkiem „suwerenem” i hojnie obdarowuje. Spokojnie patrzy na niedojrzałość społeczeństwa, które wybierając Senat, głosowało przeciw niej i wbrew swoim interesom. Władza wie bowiem, jak tę pomyłkę skorygować, np. przyznając sobie głosy nieważne. Suweren tylko na tym skorzysta, jego interesy będą chronione w pełni.

Władza w owym kraju wprowadziła szereg politycznych innowacji.

W ważnym ministerstwie, które zwalczało zorganizowaną przestępczość, powstała mafia złożona z jego urzędników. Niezorientowanych może to dziwić, nawet oburzać. Ale władzy chodziło o to, by w sposób kontrolowany, jak w laboratorium, poznawać metody przestępców i tym skuteczniej ich tropić. Inne państwa Europy do walki z mafiami angażują tysiące ludzi, a tu wystarcza skromny, sprawny szwadron pracowników ważnego resortu.

W innym ważnym resorcie wyhodowano internetowych trolli, prawdziwych patriotów czerpiących z chwalebnych tradycji Polskiego Państwa Podziemnego, aby toczyli heroiczną batalię o ład i lepszą przyszłość kraju. W innych krajach Europy trzeba takie szlachetne misje zlecać specom z Sankt Petersburga. Jednak ulokowanie farmy trolli w samym rządzie zwiększa skuteczność i zmniejsza koszty.

W państwie tym udało się też połączenie funkcji przywódcy narodu i wielkiego inwestora w nieruchomości. Wiadomo, ziemia jest święta, trzeba o nią dbać i nie pozwolić, by stała odłogiem. Przywódca narodu dał przykład deweloperom na całym kontynencie, prowadząc ambitny projekt budowy drapacza chmur. Dowodzi to, jak dobry jest stan gospodarki w owym państwie.

Dlatego państwo to stać na dostarczanie garderoby bardzo ważnym osobistościom samolotami, by było szybciej. Stać je na kupno w Izraelu specjalnego systemu, który pozwala władzy niezwykle precyzyjnie badać nastroje umiłowanego społeczeństwa. Dzięki temu władza wie, co o niej myśli każdy z osobna obywatel.

Cztery lata temu o państwie tym mówiono pogardliwie, że jest z tektury. Dziś zmieniło się w państwo z bibułki.

W Europie budzi to zrozumiałą zazdrość.

Wyniki wyborów do Senatu przyniosły niespodziewany skutek leksykalny. Okazało się, że podobnie jak obywatele, tak również i niektóre słowa dzielą się na „sorty”, np. ciekawość.

Kwestia ciekawości wypłynęła w związku z uzasadnieniem protestów wyborczych składanych przez partię rządzącą, a podjął ją publicznie marszałek Terlecki mówiąc, że podstawowym uzasadnieniem tychże (protestów znaczy) jest… ciekawość właśnie. Innych przesłanek do weryfikacji wyników wicemarszałek nie podał żadnych. Powołał się za to na oczekiwania działaczy i „słuchy” krążące w partii rządzącej. Ale kto ciekawskiemu zabroni?

Tym bardziej, że narzędzi do zaspokajania takiej właśnie „ciekawości” partia władzy przezornie przygotowała już jakiś czas temu, słusznie przewidując ich przydatność w nadchodzącym okresie wyborczym. Sama stworzyła, chyba właśnie po to, specjalną izbę w Sadzie Najwyższym, którą obsadziła zawczasu lojalnymi urzędnikami. Zapewne bez większych oporów zdecydują się oni teraz zaspokoić „ciekawość” pana marszałka i jego partyjnych kolegów. A może nawet potwierdzić „słuchy” i spełnić „oczekiwania” zawiedzionych działaczy.

Przy okazji wyszło na jaw, że ciekawość dzieli się na sorty. Ta wyrażana przez członków i sympatyków partii rządzącej jest – naturalnie – lepszego gatunku, więc zasługuje, by została usatysfakcjonowana niezależnie od okoliczności. Co innego z ciekawością „gorszego sortu”, stojącą za działaniami opozycji. Ta bowiem służy wyłącznie szkodzeniu polskiej racji stanu i sypaniu piasku w szprychy „dobrej zmiany”.

Toteż nie ma mowy o upublicznieniu nazwisk sędziów stojących za wyborami członków nowej KRS oraz Sądu Najwyższego. Dostępu do tej informacji partia rządząca broni jak nieodległości. Nikt się też nie dowie, jakim cudem – pomimo zwasalizowania służb specjalnych – partia rządząca nominowała Mariana Banasia na szefa NIK. Albo na jaki dystans zbliżyła się do „prawdy” podkomisja smoleńska po serii eksperymentów z parówkami oraz kto jest na liście jej płac i firmuje kolejne eksperymenty podobnego rodzaju. Nie wiadomo, co dzieje się z Jachtem Niepodległości zakupionym za miliony w celu „promowania Polski” i nikt nie kwapi się, by odpowiedzieć na pytanie, jakim to cudem kolejne miliony wydano z publicznej kasy na polonijną firmę, która – też w ramach „promocji Polski”, promowała w tym charakterze zupełnie inne kraje.

Ciekawość opozycji w tych i tysiącu innych kwestii z pewnością nie zostanie zaspokojona. Podobnie, jak otwarte pozostanie pytanie o prawdziwość plotek krążących teraz po internecie na temat księdza Tymoteusza, syna Beaty Szydło. Tu akurat obłożenie informacji klauzulą poufności dokonało się pod pretekstem „ochrony świętości rodziny”, z oczywistym zastrzeżeniem, że przysługuje ona (ochrona, znaczy) wyłącznie rodzinom „lepszego sortu”. Bo podobnej dyskrecji trudno się było dopatrzyć w przypadku potomstwa rzecznika Bodnara czy prezydent Dulkiewicz.

Za to ciekawość partii rządzącej w osobistych sprawach obywateli jest – zdaje się – zaspokajana na bieżąco, a to za sprawą najnowszych technologii do inwigilacji, sprowadzonych ponoć przez nasze służby z Izraela. Niemniej ciekawość opozycji w kwestii Pegasusa też nie zostanie – rzecz jasna – zaspokojona. Podobnie, jak pytanie, „skąd się biorą dzieci?” Za próbę odpowiedzi na nie już za chwilę będzie nawet można trafić do więzienia.

Jeszcze trochę, a ciekawość „gorszego sortu” zostanie w ogóle zakazana. Raz dlatego, że to pierwszy stopień do piekła, tymczasem państwo PiS troszczy się o dusze obywateli, zwłaszcza bezbożnych „nihilistów”. No a poza, jak mówi angielskie przysłowie: „Curiosity killed the cat” (ciekawość zabiła kota), na co w państwie pana prezesa nigdy nie będzie przyzwolenia.

5 myśli na temat “Kaczyński, Kamiński i Ziobro od dawna musieli wiedzieć o majątku Mariana Banasia”

  1. Reblogged this on Wieniawa i skomentował(a):
    Ziobro w w pisowskim triumwiracie (plus sam Kaczyński i Kamiński) chce się wybić na niepodległość po śmierci Kaczyńskiego, która może nastąpić w każdej chwili. Ziobro chce być po prostu prezesem PiS.

Dodaj komentarz